piątek, 3 września 2010

You can call me John...


Oficjalny koniec wakacji dla nas. Czas zakasać rękawy i przyswoić trochę wiedzy. W końcu Erasmus to nie tylko przyjemności. Przyjechaliśmy tu przede wszystkim, żeby „się uczyć” :P.

Na dobry początek tego semestru, wybrałyśmy intensywny kurs Healthcare marketing. Wydawało się, że coś z nazwą marketing w tytule nie może być trudne, a raczej łatwe, lekkie i przyjemne. Okazało się, że zajęcia prowadzone są przez profesora z Nowego Jorku. Już na samo wspomnienie tego miasta uśmiechnęły nam się buzie. Pomyślałyśmy, że będziemy miały okazję przekonać się choć trochę jak się tam studiuje.

No to zaczynamy… Na sam początek zajęć otrzymujemy materiały, które składają się z kserówek grubości mojego brulionu… To nie wróży nic dobrego…. Tym bardziej, kiedy dowiadujemy się, że już na następny dzień mamy zrobić z nich użytek i przeczytać jakieś 40 stron tekstu w języku angielskim. To trochę potrwa…

Parę słów o samych zajęciach. Na ich wstępie każdy z nas musiał się przedstawić i powiedzieć parę słów o sobie (skąd jest, co studiuje i za czym najbardziej tęskni). Nasz profesor oczywiście też nam się przedstawia, opowiada o swojej pracy, a swoją wypowiedź kończy zdaniem: You can call me John (możecie mówić do mnie John). Hmm… zwracać się po imieniu do profesora? Ahh, ten amerykański luz…

John jest panem w średnim wieku. Jak sam powiedział, ma dorosłego syna, dlatego już nie interesuje go rynek pieluch, zresztą tak samo jak tamponów :P Jak na Amerykanina przystało jest pełen entuzjazmu. Każdą naszą wypowiedź, czy też późniejsze prezentacje kwituje szczerym i szerokim uśmiechem, przy którym zabawnie mruży oczy. Wszystko jest co najmniej good, jeśli nie very good, czy też great. Tak więc ze wszystkich uczestników kursu, to właśnie John zdaje się mieć z tych zajęć największą frajdę, mimo, że nie spodziewał się tak licznej, 40-osobowej grupy.

Pierwszy wykład przebiega pod hasłem powtórki z marketingu,czyli wszystkiego co już do tej pory wiedziałyśmy. Mimo to zajęcia wydawały się dosyć ciekawe. Mina trochę nam zrzedła, kiedy dowiedziałyśmy się o zadaniu domowym na następny dzień - zabawa z Excelem w połączeniu z lekturą artykułów. Zapowiada się interesujące i intensywne popołudnie, yupi yey!

Kolejne dni wypełniały nasze prezentacje, kolejne zadania domowe, które wykonywałyśmy w coraz szybszym tempie. Część wykładowa natomiast, mimo szczerych chęci prowadzącego, powodowała, że coraz więcej osób zaczęło przysypiać. Pod tym względem zajęcia z Johnem niczym nie różniły się od części polskich wykładów. Jedynymi momentami naszego poruszenia były zadania grupowe, przerwy i wybuchy śmiechu na widok kolegi z Azji, który nieustannie biegał po sali (z komputerem, na swoją prezentację, żeby wyjść z sali - ciągle w biegu). Może należał on do grupy "exercise nuts" albo był maratończykiem, a może po prostu bił rekord świata w nieustannym bieganiu? Kto wie... W końcu każdy ma swoje dziwactwa :)

Zajęcia dobiegły końca, nadszedł czas na pierwszy egzamin zimowej sesji 2010/2011 (pomyśleć, że nasi znajomi z Polsce jeszcze zdają te z sesji letniej).

2 ECTS - zaliczone.

M.


4 komentarze:

  1. dziewczyny, jestem z Was dumna! Uczone Wy ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. no jak będziecie zadawać te egzaminy w takim tempie to zaraz będziecie musiały wracać:P

    OdpowiedzUsuń
  3. i jeszcze jedno (choć podobno nie powinno się pisać dwóch postów obok siebie) bardzo podoba mi się ten BLOG :D

    OdpowiedzUsuń
  4. :D Manifiquement! :D Nawet nie wiesz jak się cieszymy:) Pomysł był już wcześniej, ale szczerze mówiąc trochę też Ty nas zmobilizowałaś;)
    Prosimy o częstsze komentarze, nawet jeden pod drugim, a co!:P
    I&M

    OdpowiedzUsuń