poniedziałek, 6 września 2010

Braderie

Już w trakcie tygodnia zaczęłyśmy myśleć o planach na weekend :)
A. powiedziała nam, że odbywają się w ten weekend w Lille targi. Samo hasło, nas, pół-poznanianki nie do końca przekonywało, bo co może być w tym aż TAK ciekawego... Ale okazało się, że są to rzekomo największe tego typu targi we Francji, a kto wie, czy nie w Europie. Ponoć do Lille miało się zjechać około milion ludzi z całego świata,a miejsca w hotelach i hostelach są już dawno pozajmowane. Nie da się ukryć, że takie statystyki przekonały nas żeby zobaczyć targi , czyli Braderie, na własne oczy :)

Zauważone na Braderie:)

W sobotę obudziły nas jakieś hałasy, rozmowy ludzi i.... puzon i trąbka? O, no proszę! Targi doszły aż do naszej dzielnicy? Jednak nie tylko targi, ale także pochody. Pod naszym oknem rozłożyła się grupa mężczyzn pogrywająca na różnych instrumentach. Wszyscy zaczęli się przebierać w żółto-czerwone stroje, a po jakimś czasie ustawili się w szyku i na czele z pelikanem (?!) ruszyli na miasto! :)







Kiedy wyszłyśmy z domu okazało się, że ciężko znaleźć kawałek Lille, który nie jest pochłonięty przez tragarzy i wystawców. Większość miasta jest całkowicie wyłączona z ruchu, bo na ulicach stoją stragany, straganiki, stoły, kosze, koce.... co kawałek słychać inną muzykę albo nawołujących sprzedawców. No dobrze, spodziewałam się dużej ilości ludzi, ale teraz ulice właściwie zostały pochłonięte przez ludzi! Na węższych uliczkach po prostu szło się z tłumem, bez szans na zmianę kierunku.



Oprócz ilości rzeczy jakie można kupić ( przyprawy, bielizna, płyty, narty, kapelusze, antyki, książki, biżuterię, kiełbasę....) zaskoczył nas fakt, że sprzedawcami i nabywcami są.... dzieci! :P One także rozłożyły swoje skary ( stare lalki, kolorowe książeczki, układane tysiące razy puzzle...) i czekały na klientów:) A klienci, tudzież klientki pojawiały się co jakiś czas z torebką - wózkiem , w jakie byli tu już zaopatrzeni  starzy bywalcy Braderie, tak jak ta Dama:



 
 

















 Braderie ma dużą zaletę:
jest tu wszystko.


Ma też jedną dość dużą wadę:
 jest tu wszystko i nic.

Liczyłyśmy na miłą pamiątkę, ale nic nie przykuło naszej uwagi niestety..


Mimo to nie żałujemy, że sprawdziłyśmy na czym to wszystko polega;) Nie zdążyłyśmy też spróbować moules, które są tu serwowane w garnkach, z frytkami i w sosie kozim- brzmi ekscentrycznie, ale od czego są takie wyjazdy jak nasz?:D Na szczęście to danie jest specjalością Lille nie tylko w okresie Braderie, więc jeśli tylko zdarzy się okazja (czyt. odważmy się ), to podzielimy się z Wami wrażeniami;) 

 I. 

3 komentarze:

  1. Hej hej
    Chętnie pooglądałbym ten "Dominikański" we francuskim wydaniu.Tysiące ludzi poszukujących wspaniałej okazji zakupowej a z drugiej strony też tysiące ale z milionem raczej niepotrzebnych nikomu rzeczy. Ale sens jest chyba w tradycji, w klimacie , w specyfice chwili i miejsca.
    To się po prostu dzieje i wszyscy są mniej lub bardziej szczęśliwi :). Zakupiony gadżet może przysporzyć wiele pozytywnych emocji nabywcy i sprzedającemu, no i te emocje że może za rogiem leży zapomniany Van Gogh czy inny Modgiliani...
    Ech...chyba czas by zatankować do pełna i wybrac azymut na Lille ;)
    pozdrowienia i buziaki
    PS
    Może wyjść z tego niezła pozycja wydawnicza ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny blog dziewczyny. Bardzo mi się podoba:) Widzę, że się świetnie bawicie:)
    Pozdrawiam Was serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  3. i pomyśleć, że mogłyście mieć inne plany na weekend:P kurcze jak tak czytam te Wasze wrażenia to nie mówiąc już o tym, że sama bym chętnie się tam znalazła to coraz bardziej odczuwam brak wakacyjnego wyjazdu;)

    OdpowiedzUsuń