wtorek, 28 grudnia 2010

Było – minęło? A skądże!

Tak, to prawda, jestem już w Polsce. Rzeczywiście pisanie bloga nie zostało dopięte, za co przepraszam , ale każdy kto był na Erazmusie doskonale mnie zrozumie ;) Oto miesiąc przed zakończeniem wymiany zaczynają się oficjalne i nieoficjalne pożegnania, imprezy pożegnalne
 ( czasami nawet 2 jeśli samolot został odwołany :P ) i jeszcze większa ilość związanych z tym ( ale też niekoniecznie z tym ) spotkań… Innymi słowy – jest co robić ;)

Mam jednak silne postanowienie noworoczne, aby ten blog dokończyć. Wiem, że nie będą to już najnowsze informacje, ale w pewnym sensie wciąż będą świeże – zapewniam ;)
Póki co, stwierdziłam, że najwyższy czas na pewne podsumowanie tego co się we Francji …i we mnie wydarzyło.

Ten wyjazd miał kilka celów, czy wszystkie z nich są osiągnięte?

- pierwsze doświadczenie co do wyjazdu zagranicznego na tak długo – zaliczone! I to z jaką przyjemnością:) Owszem, tęskniłam, ale na szczęście Skype i FB istnieją ;) No i – poradziłam sobie :) Przekonałam się, że jeśli byłaby taka okazja, to mogłabym mieszkać za granicą…no, w Europie ;)

- podszkolenie się w angielskim i francuskim – żeby tylko! Angielski na co dzień: na uczelni, na zajęciach, poza zajęciami, w prezentacjach, w pracach domowych, miedzy ludźmi, na ulicy,  słyszany, pisany, mówiony. Opory żeby mówić po angielsku – pokonane w 10000% ! Francuski – choć moja nauczycielka francuskiego nie miała jeszcze okazji tego ocenić, ja myślę, że przez te 4 miesiące nauczyłam się 2 razy tyle ile nauczyłam się poprzez cały poprzedni rok. Nie jestem jeszcze w stanie porozmawiać po francusku ,ale dużo rozumiem. I choć ze słownikiem, to ELLE w oryginale przeczytam J Pierwsza książka „en française „ też już kupiona ;)
  Jakby tego było mało, nauczyłam się też trochę hiszpańskiego i włoskiego oraz odkryłam, że jednak rozumiem trochę po niemiecku i że to naprawdę prosty język :)

- poznanie nowych ludzi  - w ilościach niepoliczalnych ! Fakt nie mam jeszcze znajomych w Afryce i na Antarktydzie ;) Wspaniale jest poznawać inne kultury , śmiać się i dziwić z różnic na temat oczywistych wcześniej rzeczy, spojrzeć na siebie samego z innej perspektywy, widzieć jak widzą inni, nauczyć się tolerancji i akceptacji innego podejścia do życia, śmiać się ze stereotypów i odnaleźć wspólny język z ludźmi z innej półkuli, doświadczać innego stylu życia, podejścia do stresu , problemów oraz radości, smakować innych kuchni, obalić własne przekonania a przede wszystkim – zobaczyć prawdziwego siebie w oczach innych.

- podróżowanie  - ktoś kiedyś powiedział, że to jest jak nieuleczalna choroba lub narkotyk , jeśli zaczniesz, nie możesz przestać, bo daje Ci to energię. A najlepsze jest to, że nie wymyślono na to leku ;) Bethune, Le Touquet – Paris – Plage, Brugia, Ostenda, Bruksela, Londyn, Paryż, Zamki nad Loarą, Disneyland i Luksemburg – piękna lista :) Przekonałam się jak proste jest podróżowanie. Owszem potrzebne są finanse, ale mniejsze niż się wydają. Walizka, bilet, pociąg – na co czekasz?

- tańczenie – naszą erazmusową playlistę tworzy około 30stu utworów, które staną się szlagierami naszego wyjazdu J puszczane w radiu ( cheri.fm – polecamy ;) ) i na praktycznie każdej imprezie. Radość z tańca, z muzyki i z otoczenia przez same znajome, przyjazne, międzynarodowe i uśmiechnięte twarze – jak w reklamie – bezcenna. Wciąż nie potrafię wytłumaczyć fenomenu funkcjonowania następnego dnia po całonocnej imprezie i kilku godzinach snu, ale to naprawdę działa. To mój kolejny akumulator :)

- przygoda – hah…! Prawdę mówiąc zaczęła się w momencie ogłoszenia wyników rekrutacji na Erazmusa, a skończyła…nie, ona się nie skończyła :) Cały ten wyjazd, każdy jeden dzień i wszystko co było z nim związane jest wielką przygodą :)

Czy to wszystko? Wydawałoby się, że tak, bo wszystko co chciałam zostało osiągnięte nawet ze sporą nawiązką. Ale teraz wiem, że ten wyjazd dał mi o wieeele więcej !

Co mam w sobie po przyjeździe i co już będę mieć?
- Wielką Radość – od tak, ze wszystkiego, bo „why not?” :)
- Entuzjazm – do działania, do zmieniania, do nowości, do rozwoju siebie i kreowania przyszłości
- Optymizm – bo jest i będzie dobrze. Nie ma innych opcji. :)
- Odwagę – do próbowania – bo co jest do stracenia? Odwagę  do odważenia się.
- Pewność siebie - ;)
- Poczucie, że wiele zależy ode mnie – bo od kogo? :)
- Poczucie, że wiele wiem i umiem – bo Polacy to inteligentne bestie ;)
- Poczucie, że jest tyle ciekawych rzeczy o których jeszcze nie wiem – tak wiele i tak ciekawych…
- Poczucie, że tak wiele mogę – a ograniczenia są po to, żeby je niwelować. Jak to kiedyś powiedział ktoś mądry „nie ma problemów, są możliwości” :)
 
Ponadto utwierdziłam się w przekonaniu , że:
- Świat jest mały – banał? Największa prawda!
- …a Europa jeszcze mniejsza – bo czy może być duża jeśli możesz ją pokonać wzdłuż w niecałe 6h lotu?! W czasie trwania krótkiego filmu możesz się przetransportować z Polski do Włoch. Na śniadanie polski twarożek a na obiad włoska pizza? Czemu nie? :)
- Na spełnianie marzeń nie warto czekać – no bo na co?!
- Że w życiu trzeba mieć plany /cele i do nich dążyć! – druga część tego zdania jest nawet ważniejsza. Plany dla planów są do … niczego. 
- Że żaden zakątek na ziemi nie jest tak piękny  na fotografiach jak w rzeczywistości– daję słowo;) I warto się o tym osobiście przekonać :)
 

Czego się nauczyłam?

- Cieszenia się z małych rzeczy – bo kierowca mi ustąpił, bo usłyszałam „Bonne journée”, bo na obiedzie na stołówce był mój ulubiony deser…….  :)
- Nieoceniania po pozorach – choć to bardzo ciężkie. Pierwsze wrażenie trzyma się bardzo długo i bardzo późno możemy je zweryfikować. Każdej nowej osobie trzeba dać równe szanse.
- Nienarzekania – Jest źle? Jeśli możesz zrób coś z tym. Jeśli nie – odpuść. Narzekanie niczego nie zmieni a może jedynie popsuć humor Tobie i osobom tego słuchającym. 
  Z pewną satysfakcją mogę też przyznać, że „uodporniłam się” także na narzekanie innych osób. :)
- Niemówienia „że Polska jest zła a wszystko co za granicą dobre” – bo to nieprawda.
 

Dodatkowo, co chyba oczywiste, zyskałam  jeszcze większą, o wiele większą chęć poznawania świata i ludzi !! :D

Niektórym ten wpis może się wydawać zbyt refleksyjny i przejaskrawiony  - zdaję sobie z tego sprawę. Można było ten wyjazd odebrać jako dobrą okazję na wielką imprezę i oderwanie się od starej i szarej rzeczywistości, jako tylko to. Wszystko zależy od podejścia.
Dla mnie od początku miał on większe znaczenie, nie był wyjazdem dla wyjazdu. Myślę jednak, że każda z poznanych przeze mnie osób zyskała coś wielkiego , wiele się nauczyła i na pewno w jakiś sposób zmieniła się. To w jaki sposób to co się stało odbieramy i jak to wykorzystamy – nie tylko w kontekście Erazmusa – zależy tylko od nas.

Planuję już kolejne wyprawy, a gdybyście wiedzieli o tym , że na Erazmusa można pojechać 2 razy w życiu – dajcie znać. Jestem pierwsza w kolejce.

Buziaki i dziękuję za czas jaki poświęciliście na czytanie tego bloga,

Irmina vel. Inia vel. Irminia

P.S. A Ty, gdzie się wybierasz? 

poniedziałek, 18 października 2010

Jak to się robi.... po francusku ;) cz. 1

Jak to się robi – po francusku ;)

Życie we Francji jest godne opisania nie tylko wtedy kiedy coś szczególnego się u nas dzieje, ale także wtedy kiedy dzieje się mniej (bo opcji kiedy nie dzieje się nic nie ma ;) ). Otóż codzienność francuska obfituje w wiele niespodzianek, i choć wydaje się, że nasze kultury, polska i francuska powinny być sobie dość bliskie ( biorąc pod uwagę Azjatów i Meksykanów, którzy przecież także mają z nią do czynienia) , to jednak wiele nas wciąż dziwi.

Zebrało mi się kilka różnic kulturowych, które warto przybliżyć, żeby poznać styl życia w krainie wina i sera. Oto  życie…. po francusku:

1.Strajki, strajki, strajki….
Trąbka. Trąbka i bęben. Trąbka, bęben i krzyki.  Trąbka, bęben, krzyki, wybuchy i flagi. Tak, nie ma już żadnych wątpliwości, że to strajk. Nasze mieszkanie usytuowane jest w okolicach zarządu SNCF (czyli francuskiego PKP) i dlatego mamy też wątpliwy zaszczyt doświadczać strajków z bliska, wręcz, powiedziałabym, odczuwać je prawie wszystkimi zmysłami… Zamknięcie okien nie pomaga kiedy zbliża się korowód z pewną panią na czele. Naprawdę nie wiem co ona robi żeby mieć taki głos, ale powinni ją wziąć do reklamy środków na ból gardła. Z ogromu wykrzykiwanych i wyśpiewywanych słów rozróżnić można tylko „solidarite!”
A dlaczego? No cóż, czy znacie tę piosenkę:http://www.youtube.com/watch?v=pp-wmEKWLSo
 
I jej słowa tytułowe: „Je ne veux pas travailler!”? Wcześniej znałam tylko utwór, ale od kiedy moja znajomośc francuskiego trochę się pogłębiła wiem, że znaczy to nic innego jak: „nie chcę pracować!”. Tak, ta piosenka jest naprawdę baaardzo francuska. Otóż strajki odbywają się, ponieważ Francuzi nie zgadzają się na podniesienie wieku emerytalnego z 60 do 62 lat ( zaraz, zaraz, ile ten wiek wynosi w Polsce..?) oraz na zmiane ich 35-godzinnego tygodnia pracy na 40stogodzinny, czyli po 8h dziennie. Czy dodałam jeszcze, że mają godziną przerwę na lunch? I 7 tygodni płatnych wakacji rocznie?
 Kto by chciał to zmienić, prawda? ;) Jednak mam nieodparte wrażenie, że strajki odbywają się tu nie tylko dla buntu, ale także dla zasady/tradycji, a także dla …zabawy. O ile dobrze pamiętam nasze polskie strajki kojarzą mi się z pikietami pod Pałacem Prezydenckim,  pochodami z nastawieniem patriotycznym, hymnami i głodówkami w szpitalach. A jak wyglądają we Francji? Maja zadziwiającą dobrą oprawę muzyczną ( nie licząc Pani od „solidarite!”), na ostatnim, czyli
bodajże 4tym lub 5tym strajku jaki się tu odbył piosenką przewodnią był ten utwór:  http://www.youtube.com/watch?v=gN2hntZBIUQ  „one more time, let’s celebrate!” <jeszcze raz, świętujmy/bawmy się!> To chyba jedyna nacja jaka ma taką radość ze strajkowania. Ostatni strajk w Lille miał formę, uwaga , uwaga – pikniku!
  Nie ma to jak popołudniowe rodzinne….strajkowanie?

  2. Cigarette, cigarette….
Palą, palą namiętnie. Wszyscy: młodzi i starzy , kobiety i mężczyźni. Jest to naprawdę męczące jeśli musisz iść za kimś po wąskim chodniku i nie masz za bardzo wyjścia niż bierne wdychanie. Ale poza tym, trzeba przyznać, że choć – na oko – pali tu o wiele więcej osób niż w Polsce, to jest to zdecydowanie mniej uciążliwe. Wszędzie w miejscach publicznych są zakazy palenia, nie widziałam nikogo palącego na przystanku autobusowym, we wszystkich klubach są wydzielone szczelnie palarnie, gdzie chętni mogą się dobrowolnie dusić i krztusić w niebieskim dymie. A my wracamy z udanej imprezy „jedynie” spocone po tanecznym wysiłku, a nie przesiąknięte dymem od ubrań po włosy. Można palić przed uczelnią w wybranych miejscach, ale nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym musiała przejść przez grupę pokrytych dymem ludzi aby dostać się tam gdzie chciałam, co niestety zdarza się w Polsce.
 Nie wiem czy narodowe palenie jest wynikiem słabości silnej woli narodu czy …pewnej mody? Wydaje mi się, że palenie wpisuje się w historie i stereotyp Francuza/Francuzki. Na wielu pocztówkach w Paryżu można było znaleźć m.in. takie obrazki:

Iście francuskie. Dama, suknia, kapelusz, rękawiczki …i papieros. Mężczyzna? Artysta z bujną fryzurą, niedbale zarzuconym szalem …i papierosem. Wpisuje się to idealnie we francuską nonszalancję bytu –muszę to przyznać, choć jestem zagorzałą przeciwniczką palenia.


  
 3.Bo zielone to zielone, a czerwone..to też zielone.
Już od pierwszej klasy podstawówki uczy się nas jak przechodzić bezpiecznie przez pasy i jezdnię. Dla przypomnienia: patrz w lewo, w prawo , jeszcze raz w lewo i jeśli nic nie jedzie, możesz przejść. Światła? Tylko i bezwzględnie na zielonym!
Może u nas. Francuzi nie przejmują się przepisami. Reguła jest jedna: jeśli nic nie jedzie , to można przejść na drugą stronę, niezależnie od kolorowych światełek po drugiej stronie jezdni. Odnoszę wrażenie, że we Francji służą one jedynie jako ozdoba ulic.
Oczywiście jako przykładnej obywatelce nie przyszło mi to łatwo. Mając w pamięci wysokie kary za przejście na czerwonym świetle, obowiązujące w Poznaniu, i ukrywających się po kątach i krzakach policjantów, początkowo czerwone światło brałam „na poważnie”. No i zawsze zostawałam jedyną osobą po swojej stronie jezdni. W ramach asymilacji „złe” nawyki szybko weszły mi w krew. Jednak strach przed mandatem pozostał i zanim przeszłam, na wszelki wypadek rzucałam okiem czy gdzieś za rogiem nie stoi pan w czapeczce. Jednak zmieniło się to całkowicie podczas jednej wyprawy na zakupy. Kiedy szłam chodnikiem, przypadkiem w tym samym kierunku szli także panowie w mundurach , wszyscy zbliżyliśmy się do przejścia z czerwonym światłem. I zgadnijcie kto znowu został sam przed pasami?

 4. Masz to jak w banku!

Owszem, możesz mieć coś jak w banku we Francji, ale tylko pod warunkiem, że nie będzie to poniedziałek. Co najmniej kilka osób jakie znam, mimo, że wiedziały jak działa bankowość we Francji, poszły załatwić swoje sprawy w poniedziałek. Bo kiedy indziej? Jeśli cały tydzień pracy zaczyna się od tego dnia, to dlaczego bankowcy mają inaczej? Wszystkie banki są zamknięte, a oni mają wolne? W takim razie, zgodnie z nastawieniem Francuzów do pracy, połowa nacji byłaby bankowcami. Haczyk tkwi w tym, że oto i odpoczywający w poniedziałki ekonomiści i księgowi ciężko pracują w soboty. Przecież jeśli reszta Francuzów pracuje od poniedziałku do piątku, to kiedy mają iść założyć konta, lokaty i fundusze? Mają czas w soboty, bank czeka. Ale w poniedziałek, na marne pójdzie szarpanie za klamki.

5. Pani magister
Troszkę mnie ten klimat wymęczył, no bo raz ciepło , raz zimniej, dość wilgotno no i co gorsza nieprzewidywanie. Katar, gardło, trochę temperatury – no przeziębienie jak nic. Mimo trwającego Braderie, podjęłam się znalezienia czynnej apteki, mając nadzieję, że nie działa według zasad „ czynne w poniedziałki rano, środy popołudnie i piątki po północy”. Jest! Przedarcie się przez tłum trochę zajęło, ale trafiłam do środka. Na szczęście „pani magister” mówi po angielsku, co oznacza, że jeśli po-wiem-bar-dzo-wol-no to powinna zrozumieć w czym problem. Zaczynam więc: „Mam katar, boli mnie gardło i mam temperaturę. Czy ma Pani coś na przeziębienie?” . Po chwili zastanowienia, „pani magister” znika na zapleczu i po chwili przynosi specyfiki: pastylki na katar, syrop na gardło i tabletki na temperaturę. Mhm… Zaczyna wylistowywać mi sposób i częstotliwość stosowania, jednak pomijając fakt, że musiałabym rozpisać sobie wszystko w Excelu, jest jeszcze jedna myśl jaka przychodzi mi do głowy: „nie można prościej?”. Więc zapytałam nasza panią czy nie ma czegoś na styl naszego Gripexu lub Coldrexu, które zawsze pomagają mi na początek przeziębienia i przeważnie skutecznie je kończą. Mina zdziwienia i lekkiego zbulwersowania jest trudna do opisania. Nie, Francuzi nie mają tego typu leków, bo po co? Masz katar- weź coś na katar, masz ból gardła -weź cos na ból gardła. Proste. Niby… Efferalgan poproszę.

     Cdn.
     I.  





 

sobota, 9 października 2010

Je parle francais. Un peu.

Piękna pogoda :) Jest 9.października, a na dworze ponad 20 stopni – to się nazywa jesień! 
Zaopatrzona więc w lekką sukienkę, baletki i okulary przeciwsłoneczne ruszyłam na kolejny spacer eksploracyjny po Lille. Tym razem w pojedynkę, gdyż Madzia źle się czuje- może jej organizm nie spodziewał się takich różnic pogodowych…albo , jak wiadomo ze stress management i jak sama stwierdziła, za mało wokół niej „social support” ;)


Za pierwszy cel obrałam sobie wystawę  m.in. z Tańcząca Maszyną :) Mapa okazała się zbędna a odległość na niej jak zwykle wyolbrzymiona ( ja nie wiem gdzie szkolili tych francuskich kartografów…). Wystawa to raj dla dzieci, no, może nie tylko :P Na wstępie przeróżne, przerobione maszyny do ćwiczeń, pole do gry w piłkę na gumce i olbrzymia figura dziecka-smoka (nie pytajcie.).


Wystawa znajduje się w wielkim magazynie i pełna jest maszyn lub instalacji, przeważnie krążących wokół tańca lub ruchu. I tak: mamy tu ową tańczącą maszynę, stępujące buty, kilka boksów z muzyką – do potańczenia, ekran z tańczącymi ludźmi i obraz tańczącej dziewczyny, który wyświetlany jest na fałdach piasku – świetny efekt! Po drugiej stronie wystawy znajduje się część poświęcona życiu Czarnych, ich biedzie i problemom w Afryce. Ściany wykonane są ze szczątków gazet, a na każdym telewizorze wyświetlany jest wywiad z inną osobą, która opowiada o swoim życiu. W tle zwoje euro – daje do myślenia, choć „niestety” wszystko w języku francuskim…
 
  Najbardziej jednak spodobał mi się Hotel :) Wchodząc przez pokój pełen roślin i olbrzymich złotych owadów doszłam do pokoju w kratkę. W czarno-białą kratkę jest tu wszystko: ściany, podłoga, sufit. Stoją biało-czarne krasnale, biało-czarny pies, a w czarnym telewizorze wyświetla się biały tekst na czarnym tle. Wyróżnia się jedynie złote łoże – w końcu to Hotel :) Poczułam się jak w bajce :) Żeby dopełnić wrażenia, następny pokój sprawia, że można poczuć się jak Księżna Diana. Wszystko krąży wokół niej, ściany pokryte są jej obrazami i wycinankami z gazet, słychać reportaże o niej, a obok Książęcego łóżka unoszą się srebrne balony składające się w napis „Diana” :)  Kolejny pokój sprawił, że poczułam się jak w kalejdoskopie- wszystko jest malutkie i bardzo pstrokate. A na koniec pokój a’la „Śpiąca Królewna” – cały w roślinach, z ogromnym łóżkiem, krasnalami wokół i ekranem, na którym puszczony jest dawny film kostiumowy :) Żeby takie Hotele istniały naprawę… :) Dobrze, że chociaż taka wystawa istnieje naprawdę ;)






:D



Po małej przerwie na tartalettkę z Madzią, wyszłam z domu jeszcze raz ( tego słońca nigdy za wiele), ale w innym kierunku :) Zahaczyłam o najlepiej zaopatrzony sklep papierniczy, a właściwie malarski – wygląda na to, że w Lille mieszkają artyści ;) oraz o księgarnię podróżniczą- niestety tytułów „en anglaise” niewiele….  Mijając się z wielkim sobotnim tłumem na Grand Place, weszłam do jednego z tych ładnych budynków na placu i ku  mojemu zdziwieniu trafiłam na olbrzymi targ starych książek, płyt, znaczków, monet i dawno temu wysłanych pocztówek :) Nie omieszkałam co jakiś czas uwiecznić te skarby na zdjęciach.
I kiedy właśnie polowałam na kolejne ujęcie podszedł do mnie pewien mężczyzna, lat 30-kilka, zagadując po francusku. Nie zdążyłam jeszcze powiedzieć, że nie znam dobrze francuskiego, kiedy zaczęłam się usilnie starać się go zrozumieć, ponieważ jak na Francuza na szczęście mówił dość wolno. Połączenie mojego podstawowego francuskiego, jego mimiki i gestykulacji oraz mojej własnej intuicji dało mi do zrozumienia jedno: chyba coś nie tak. Kiedy padło słowo „zdjęcie” stwierdziłam „no tak, zrobiłam zdjęcie czemuś, czemu nie powinnam była”. A kiedy jeszcze dodał, że jest malarzem ( zrozumiałam! ) pomyślałam „Ajjj, zrobiłam pewnie zdjęcie jakiemuś jego obrazowi….tylko gdzie?”. Dalsza część dotyczyła Internetu „Co? Sądzi, że to rzekome zdjęcie opublikuję bez jego zgody w Internecie?!”.

  To jakaś fatalna komedia pomyłek! :P Kiedy jeszcze raz wszystko mi wyjaśnił, nadal po francusku, zrozumiałam więcej :) Zapytał czy jestem fotografem – hehe, cóż, z turystycznym aparatem cyfrowym, nazywanym przez naszą koleżankę z USA "idiot camera" chyba ciężko nim być ;) Jak dobrze, że umiem powiedzieć, że jestem studentką. Okazało się, że jest malarzem, zapytał o parę rzeczy, a ja starałam się mu na odpowiedzieć ostrzegając, że francuski znam „en peu” <trochę>.  Za chwilę nieznajomy wyciągnął z kieszeni pocztówkę i napisał na niej wszystkie swoje dane, podkreślając adres strony internetowej gdzie mogę zobaczyć jego obrazy. (hah! Znalazł się wątek Internetu:P) Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, kiedy zostałam zaproszona na kawę. Akurat to zdanie zrozumiałam doskonale ;) Postanowiłam użyć swojej niewiedzy językowej do odmowy. Rozmowa zakończyła się uściskiem dłoni, „enchante!”<miło było poznać>  i moją pewną dezorientacją. Sprawdziłam, pan malarz faktycznie jest malarzem, a jego obrazy były wystawiane też na Expo w Berlinie.


Tak, niewątpliwie pobyt we Francji obfituje w niespodzianki, a każda kolejna jest coraz mniej nieprzewidywalna. .. Kiedy pomyślę o tej sytuacji, która tutaj wydaje się dość nietypowa, ale nie niemożliwa, myślę, że gdyby nie Francja, byłoby inaczej.  Jakie jest prawdopodobieństwo tego zdarzenia w Polsce? Pomijając fakt, że nie mamy zwyczaju zagadywania do nieznajomych ( chyba, że o drogę…), to nie ma zwyczaju zapraszania dopiero co poznanych osób na kawę. Pomyśleć jak wiele tracimy przez nasze „chłodne” podejście. Mam wrażenie , że Polacy potrzebują o wiele więcej czasu na poznawanie ludzi i o wiele dłużej zajmuje  im zacieśnianie kontaktów towarzyskich. Pomyśleć jak wiele przez to tracimy… Może warto byłoby czasami się odważyć?  Ot tak. :)


I.

Prywatne biuro podróży i trochę pomocy z zewnątrz...



To, co teraz powiem, części może wydać się nieco oklepane i pewnie stwierdzicie, że Ameryki tym nie odkryłam, ale coraz bardziej zaczynam się przekonywać, że nie jest aż tak ważne, w którym miejscu się znajdziemy, chociaż otoczenie oczywiście też ma znaczenie (w końcu lepiej przebywać wśród uroczych kamieniczek czy w otoczeniu pięknej przyrody, niż w jakimś obskurnym, ponurym miejscu), ale tym co czyni każdy wyjazd naprawdę niepowtarzalnym, co może sprawić, że przebywanie nawet w niezbyt ciekawym dla nas miejscu może stać się wyprawą życia, są ludzie, których spotykamy. Inia już wspominała o naszym nieznajomym z Brukseli. Kolejną taką osobą na naszej francuskiej drodze okazał się niepozorny pracownik kasy biletowej na dworcu Lille Europe.

Jako, że po raz drugi nasza wycieczka do Amsterdamu stanęła pod wielkim znakiem zapytania, a tak na dobrą sprawę została nieoficjalnie odwołana lub przełożona, jak kto woli, mój humor również uległ lekkiemu pogorszeniu. Jednoosobowe biuro podróży nie zdołało ogarnąć dziesięcioosobowej międzynarodowej grupy uczestników, z której każdy chciał czegoś innego, ale nie potrafił się w tej materii wypowiedzieć dokładnie. Nauczka na przyszłość: metoda małych kroczków – czyli mniejsza grupa osób na taką wyprawę lub nie pytaj nikogo o zdanie i rób swoje!

Nie ma jednak czasu na użalanie się, gdyż właśnie uświadomiłyśmy sobie jak mało go zostało do naszej długiej przerwy, a tym samym do naszej wielkiej wyprawy.

Pora zatem usiąść na szanownych literach, zostawić na chwilę pasjonujące pogawędki ze światem na facebooku i coś postanowić.

Zaczynamy od sprawdzania połączeń transportowych. Przy okazji naszego organizacyjnego niepowodzenia pojawiła się bowiem opcja poszerzenia wyjazdu o Amsterdam, który jak się okazuje posiada dogodne połączenia lotnicze z Londynem. Nie powiem, samolot byłby bardzo dogodnym środkiem transportu. Jednak całkowity koszt przelotów między trzema stolicami troszeczkę powalił mnie na łopatki. Postanowiłam zatem sprawdzić pociągi.

Wyniki przeprowadzonego researchu były tak niewiarygodne, że postanowiłyśmy natychmiast udać się na dworzec, żeby mieć pewność, że to co widzę, to nie jest tylko wynik wyobraźni wywołanej przeziębieniem.

Na dworcu, jak to zwykle bywa, trzeba było swoje odczekać. Kiedy nareszcie nadeszła nasza kolej, od razu zostałyśmy skierowane do pracownika, który miał być English Spoken i na całe szczęście był nie tylko English Spoken, ale również na tyle pomocny i ogarnięty, że wyszukał nam najtańsze połączenia między Lille, a wymarzonym Londynem i Paryżem!!! Od razu zdecydowałyśmy się na zakup biletów. I tu kolejna niespodzianka!!! Otóż nasz pociąg powrotny do Lille okazał się być TGV!!! (czy ktoś z was marzył kiedyś o podróży pociągiem szybszym niż w Polsce? a tak szybkim jak TGV? :P). A co więcej, różnica w cenie biletu między 1 a 2 klasą wynosi… uwaga… 1 EURO!!! Kiedy więc usłyszałyśmy pytanie, czy nie chciałybyśmy z tego względu wybrać pierwszej klasy odpowiadamy: sure, why not?, choć obie myślimy sobie: Chyba żartujesz?! Jasne!!! Bilety się drukują, nasz sympatyczny sprzedawca objaśnia nam ostatnie szczegóły podróży, a my ledwo możemy się powstrzymać, żeby nie zacząć piszczeć i skakać z radości (co zresztą i tak czynimy, gdy tylko opuszczamy budynek Lille Europe :P)!!!

London & Paris, here we come!!!

niedziela, 3 października 2010

Kulinarnie kulturalnie


Pierwszy weekend października spędziłyśmy bardzo kulturalnie :) W podwójnym rozumieniu: kulturalnego spotkania towarzyskiego i popołudniowego wyjścia muzealnego.


Zdjęcie zrobione innego dnia, ale muzeum, niezmiennie, to samo ;)
W sobotę zahaczyłyśmy o imprezę z okazji…soboty :D W niedzielę udałyśmy się do Muzeum  Beaux-Arts ( sztuk pięknych ) w Lille. Ponoć drugie największe po Luwrze we Francji. Weszłyśmy oczywiście w dzień darmowy, czyli po studencku;) Jednak oznaczało to niestety o wiele uboższe zasoby muzealne. Wyznam szczerze, że żadna z rzeźb ani obrazów nie spowodowała mojego większego zachwytu – proszę wybaczyć mi moją artystyczną ignorancję. Nic na to nie poradzę, że moją uwagę zawsze najbardziej przykuwa czynnik ludzki. Więc nawet w muzem nie przyglądam się eksponatom, a turystom lub obsłudze ;) I tak, zauważyłam, że dobór pracowników na pewno polega też na kryterium wizulanym. Są to w dużej mierze ludzie młodzi, ale „postarzeni”. Dziewczyna siedząca na krześle z książką w ręce, była tak nią pochłonięta, że nie zauważyłaby wyniesienia największego w sali obrazu, nie mówiąc o tym, że można by ją pomylić z eksponatem. Opiekun kolejnej Sali natomiast najchętniej nadzorowałby turystki zamiast obrazów ;) Na powitanie i podczas wyjścia, po obu stronach drzwi stali młodzi ludzie w bardzo starych i bardzo modnych okularach, ubrani w czerń od stóp do głow. Istotnie, komponowali się w wnętrzem.


Zaraz po kustoszach, zwróciłam uwagę na grupę turystów wraz z przewodnikiem. Ponieważ żaden z obrazów , iście francusko, nie jest podpisany w żadnym innym języku jak w ojczystym, byłam ciekawa czy dowiem się czegokolwiek od Pana Przewodnika. Niestety mino usilnych starań nie mogłam rozgryźć brzmienia czegoś pomiędzy niemieckim, węgierskim a holenderskim. Musiałam być bardzo zawzięta w dosłuchiwaniu się czegokolwiek kiedy Pan Przewodnik zadał mi pytanie z uśmiechem na twarzy. Cóż, odpowiedziałam mu równie ładnym uśmiechem, pozdrawiając jednocześnie wzrokiem całą przyglądającą mi się grupę turystów „60plus” :) Na szczęście dla dobra dalszej komunikacji przestawiliśmy się na angielski i okazało się, że owy język to flamandzki – no tego bym nie zgadła;) Część z turystów była bowiem z Belgii, a część z Holandii. Pan na podstawie naszej rozmowy po angielsku wywnioskował, że jesteśmy z Anglii (wow!) i nie pytał dalej o pochodzenie, ale o to czy byłyśmy już w sekcji poświęconej Anglosasom. A następnie przystąpił do wyjaśniania nam pochodzenia i kontekstu obrazu przy jakim stałyśmy.  Oczywiście podczas naszego dalszego muzealnego spaceru natknęłyśmy się na niego jeszcze nie raz, niejednokrotnie wymieniając uśmiechy oraz wysłuchując informacji o rzeźbach i obrazach :) Pan Przewodnik z lekko rozwianą czupryną wręcz żył sztuką:) No i muzeum stało się ciekawsze :)


Po południu zostałyśmy zaproszone do naszej koleżanki z Australii na obiad, lub raczej obiadokolację. Poznałyśmy bardzo miłą Francuzkę i spędziłyśmy parę przemiłych godzin delektując się kuchnią tajską w wykonaniu australijskim, francuskim winem i czekoladowymi tartalettkami. Tajskie danie było przepyszne, ale dość ostre jak na nasze polskie kubki smakowe. Kiedy parę dni później w obecności naszej Australijki i kolegi z Meksyku powiedziałam o tym fakcie, oboje wymienili pobłażliwe spojrzenia sugerujące „Co Ty wiesz o ostrych przyprawach…” ;) Tak,to też doświadczenie geograficzne. Teraz sama przekonałam się na własnym podniebieniu jak blisko Australia leży od Azji i Ameryki Środkowej.


A skoro już jesteśmy przy kulinariach…..
Jak już wiadomo, kurczak i sosy na pizzy są zakazane. Przynajmniej przez Włochów. Naprawdę tego nie próbujcie, przynajmniej nie w och obecności. Liberalni mogą machnąć ręką, ale Włosi-Włosi, mogą odłożyć jedzenie od swoich ust, zastygnąć i spojrzeć wzrokiem, który spowoduje, że zapamiętasz jak jeść pizzę poprawnie.
Hawajczykom jak już wiadomo także nie warto wspominać o pizzy hawajskiej. Nasza koleżanka z Hawajów uznała, że to obrzydliwe połączenie, żeby na pizzę kłaść ananasa. Hmm…


A jest jest z gustami Francuzów? Są maniakami bagietek. Niby oczywiste, bo to takie francuskie. Ale nie chodzi o to, że jedzą je na śniadanie i kolację , bo lubią. Otóż bagietka Francuzowi zastępuje obiad. Przykład? Na ulicy na której znajduje się nasza uczelniana stołówka , jest też „kanapkarnia” czyli „sandwicherie” (Ach Ci Francuzi, zawsze musi być według ich uznania! :P). Są tam do wyboru bagietki z kurczakiem, majonezem, rybą… można też samemu dobrać składniki.  Otóż w porze obiadowej, wierzcie lub nie, ale kolejka po kanapki dorównuje kolejce po obiad. Spróbowałam na to spojrzeć z ekonomicznego punktu widzenia, ale nie pomogło. Cena ta sama, albo nawet kanapki droższe. W dodatku kanapki nie są aż takie pyszne, a obiady aż takie złe. Nie ma racjonalnego powodu, dla którego spora część francuskich studentów, pochłania nie część, ale całą bagietkę „z czymś” na zimo, w trakcie obiadu.
Jakby tego było mało, jesteśmy tymi bagietkami obdarowywani za każdym razem kiedy wybieramy się gdzieś na wyjazd zorganizowany z uczelnią. Fancuzi najwyraźniej wychodzą z założenia, że skoro im smakuje, to musi smakować wszystkim ;) Naprawdę były dobre, ale na pierwszych dwóch wycieczkach… Jeśli kiedykolwiek podczas wyjazdu we Francji wybierzecie opcję „ z wyżywieniem” możecie byś już pewni co będzie zawierać menu.
  

A propos stołówki i wyżywienia. Za każdym razem podczas obiadu mamy do wyboru 4 rodzaje mięsa. Niestety żadne z nich nie jest podpisane, a żadna obsługująca nas Pani nie mówi po angielsku. Jesteśmy więc skazani na wybór „wzrokowy” ;) Tak tez zrobiłam pewnego razu na stołówce wybierając „to”. Kiedy zasiadłam do jedzenia i spróbowałam pierwszego kęsa mięsa , wydawało mi się dość „gumiaste”. Spróbowałam więc jeszcze raz, ale z innej strony. To samo. Nie smakowało niestety jak żadne inne mięso jakie do tej pory jadłam, więc chciałam dowiedzieć się co właściwie mam na talerzu. W tym celu odsunęłam pokrywający je sos, aby ujrzeć………..język!!
Fuuuuuuj!!! Na moim talerzu znajdował się ogromny kawałek języka. Ochota na jedzenie przeszła mi tak samo szybko, jak koleżankom obok kiedy je poinformowałam o zawartości ich talerzy. Jedna z nich niedowierzała i powiedziała, że to na pewno nie język. Zapytała więc siedzącego obok nas Francuza. „Tak, to język. Bardzo je lubimy!”


Och…..mogę jeść ser z pleśnią, ale język  przekroczył już pewne granice… :P


I.

P.S. Post zostanie uzupełniony o adekwatne zdjęcia wkrótce ;)

wtorek, 28 września 2010

Alma Mater vs. IESEG




Najbliższe dwa tygodnie nauki zainspirowały mnie do pewnej refleksji natury edukacyjnej.


Na wstępnie należy jednak wyjaśnić system nauki na naszej uczelni oraz parę słów o niej samej.
 
Składając papiery na Erazmusa, zostałyśmy poinformowane , że uczelnia IESEG w Lille jest najstarszą uczelnią prywatną we Francji. Jak się okazało później, jest ona odłamem Uniwersytetu Katolickiego w Lille. Utworzona z myślą aby wyodrębnić nauki zarządcze i ekonomiczne na osobnym uniwersytecie, gdyż pełna nazwa to IESEG – School Of Management.  Stawia także na obszerną współpracę z zagranicą, ma niespotykanie szerokie kontakty z agraniczne, a jej studenci nie wyjeżdżają na wymiany w Europie, ale do Wietnamu, na Filipiny, do Korei Południowej lub Chin. Zdecydowana większość studentów świetnie porozumiewa się po angielsku- i nie tylko. Studenci z wymian ( tacy jak my) mają do wyboru (chyba nie przesadzę ) około 100 przedmiotów po angielsku, na które uczęszczają razem ze studentami IESEG. ( Na UE w Poznaniu Erazmusowcy  maja zajęcia we własnym gronie, tylko część przedmiotów skierowana jest też do polskich studentów, ponieważ niewielu jest wykładowców płynie porozumiewających się po angielsku..)


Do wyboru mamy kursy intensywne i ekstensywne. Nauka przedmiotu systemem ekstensywnym wygląda tak jak w Polsce, zajęcia raz w tygodniu, przez cały semestr, na koniec egzamin. Na IESEG’u tego typu zajęcia odbywają się popołudniami. System intensywny to dla nas nowość. Zajęcia z danego przedmiotu odbywają się od rana do ok. 13, od poniedziałku do piątku, w ciągu jednego tygodnia. Czyli zaczynamy się uczyć w poniedziałek, po około pięć godzin dzinnie, a w piątek mamy z tego przedmiotu egzamin i przedmiot zaliczony. Nasz polska uczelnia ( jak każda polska uczelnia) wymaga od nas „przywiezienia” 30 punktów ECTS ( europejski system punktacji przedmiotów, aby łatwiej było je do siebie porównać). W Polsce nasze przedmioty są wartościowane na średnio 5pkt ECTS, bywają za 4, bywają za 7… Na naszej francuskiej uczelni 90% przedmiotów ma wartość 2pkt ECTS. Co – jak łatwo przekalkulować – oznacza, że mamy tu do zaliczenia 15 przedmiotów…… Byłyśmy więc zmuszone do wybrania zarówno ekstensywnych i intensywnych kursów, a nasz tydzień jest naprawdę wypełniony…


Jeśli czytają mnie teraz potencjalni przyszli erazmusowcy , to pocieszę Was- nie wszędzie tak jest. Czasami Erazmus to czas wolny + studia w relacji 90/10 ;) (Pozdrowienia dla E. w Portugalii i A. w Turcji! :P)  Bywa też, że uczelnia wymaga np. 20pkt ECTS albo…nie wymaga nic. W tym miejscu ślę serdeczne pozdrowienia dla Meksykanów i Niemców ;P


Starając się jednak zachować ducha optymistycznego podejścia, doszukuję się w tym zalet. Otóż pierwszą, oczywistą jest fakt, że nauczę się więcej. 


Czy na pewno?


Nasz pierwszy intensywny kurs po przyjeździe z Brukseli to Comperative Management – czyli w wolnym tłumaczeniu Zarządzanie Porównawcze. Co to dokładnie znaczy? Same nie wiedziałyśmy, ale nazwa skusiła nas do wyboru. Zajęcia prowadzone były przez Greczynkę. Jak zorientowałyśmy się już po pierwszym dniu, tematyka obejmowała proces zarządzania porównywany przez pryzmat różnic kulturowych. Tak się składa, że tego typu przedmiotów lub zagadnień miałam w Polsce już wiele. Dobrze, przynajmniej będzie prościej – pomyślałam. Niestety ku mojemu rozczarowaniu podawane nam dane i przykłady odbiegały od mojego własnego światopoglądu. Moim zdaniem, były po prostu przeterminowane. Po tygodniu stwierdziłam, że kurs polegał na przekazaniu i „uklepaniu” w nas stereotypów. Zgadzam się z tym, że nie powstały one z niczego, ale jak mamy się otworzyć na nowe kultury jeśli uczy się nas schematów? Bardzo chętnie wysłucham rad i wskazówek jak żyć/negocjować/założyć biznes w innym państwie, ale najchętniej od osoby jaka spędziła w danym państwie dłuższy czas albo tam mieszkała. Powtarzanie utartych zapisków z książek przez osobę, która nie była nigdy w danych miejscach jest dla mnie bardzo mało wartościowe. Wezmę pod uwagę, że Włosi się spóźniają, a Japończycy są poważnymi negocjatorami, ale na wszelki wypadek umawiając się z Włochem będę na czas i nie zdziwię się kiedy Japończyk zażartuje ;)


Tydzień później nasz kurs intensywny to Improving Brand Value czyli Udoskonalanie/Poprawa Wartości Marki z Francuzką. Pani profesor de facto nie była profesorem, a osobą pracującą w dziale marketingu dla dużej firmy z branży spożywczej – uznałam to za bardzo dobry pomysł. Cieszę się, że nie byłam zmuszona do wkuwania formułek, a do praktycznego sprawdzenia swoich umiejętności. W dodatku, mimo braku umiejętności uciszenia słuchaczy, jest ona pasjonatem marketingu. Z przyjemnością odpowiadała na nasze pytania i udzielała szczegółowych wskazówek. Po tych zajęciach stwierdziłam, że marketing naprawdę mnie interesuje :)


Jaka jest kolejna zaleta tak dużej ilości kursów?


Przyzwyczaję się do egzaminów. Niewątpliwie ;) Chociaż forma egzaminowania również tu się różni. Egzamin w piątek poprzedzony jest ankietą nt. zajęć i wykładowcy  - osoby (nie)zadowolone mogą nareszcie dać upust swoim emocjom :) Na wejściu sprawdzane są nasze legitymacje, a specjalna ekipa „egzaminacyjna” rozsadza nas w jednoosobowych ławkach. Arkusze są rozdawane pod nadzorem, a czas odliczony równo dla każdego – nie można zacząć wcześniej, choć wcześniej można skończyć. Ściąganie? Chyba nawet nie przeszło to nikomu przez myśl. Procedura brzmi strasznie restrykcyjnie, prawda? Na szczęście sam egzamin taki nie jest;)
 
Egzamin z Comperative Management polegał na ustosunkowaniu się do pewnego cytatu traktującego o podejściu do zarządzania pewnej nacji. Nie ma złych i dobry odpowiedzi – w końcu to Twoja opinia ;)
Egzamin z Improving Brand Value polegała na rozwiązaniu case’u, ale – mając przy sobie wszystkie dostępne materiały czyli slajdy oraz własne notatki. Kiepski pomysł? Moim zdaniem nie. Bo – jak to już kiedyś powiedział jeden z moich nauczycieli- „obecnie wiedza nie polega na tym, żeby wiedzieć wszystko na pamięć, ale na tym, żeby wiedzieć gdzie znaleźć informacje.”


Dodajmy, że każda z wersji jest ciężka do wyobrażenia sobie w Polsce.


To nie koniec naszych kursów, więc refleksje edukacyjne pomiędzy naszą Alma Mater, a IESEG pojawią się pewnie jeszcze nie raz :)

I.