poniedziałek, 27 września 2010

How? How can you put chicken on pizza? - czyli Zamki nad Loarą

Co mają kurczak i pizza do Zamków we Francji? Trochę cierpliwości :)

Zacznę od tego, że wcale nie miało nas tam być. Decyzja o wyjeździe na wycieczkę zorganizowaną przez "Club International", czy jak kto woli "Oh My Globe" początkowo nie wydawała nam się zbyt dobrym pomysłem (godziny spędzone w autokarze po to, żeby obejrzeć zamki, których w Polsce mamy pod dostatkiem? Nie sądzę… A raczej nie sądziłam!) Jeszcze we wtorek zapierałyśmy się przed tym rękami i nogami (ot, żeby się rymowało). Jednak w trakcie wieczornej rozmowy coś nas natchnęło i już następnego dnia, pomimo braku zajęć, podreptałyśmy na uczelnię i ustawiłyśmy się w czymś, co miało przypominać kolejkę.

Nadchodzi sobota. Planowany wyjazd – 6:30. Wyjazd rzeczywisty – 7:30 (ahh ta francuska organizacja i punktualność…). Liczba przespanych godzin – 0.

Rozlokowani w dwóch autobusach, próbowaliśmy zapaść choćby w lekki sen, niektórzy, żeby nadrobić parę straconych godzin, inni całą noc. Szczęśliwi Ci, którym się to udało…

Po kilku godzinach jazdy i kilku przystankach, przeznaczonymi między innymi na zapchanie nas uwielbianymi przez IESEG kanapkami, dotarliśmy do pierwszego celu wycieczki, który okazał się być największym i możliwie najstarszym ze wszystkich, które zobaczyliśmy. Jako, że zagubiłam obydwa bilety, a trzeciego w ogóle nie dostałam, nie jestem w stanie powiedzieć w jakich zamkach i gdzie byliśmy. Możecie je za to obejrzeć na zdjęciach i to powinno wam wystarczyć :P

Ogromne komnaty, dziedziniec i duża ilość schodów (co ciekawe schody prowadzące w górę to nie te same, które prowadzą w dół, książę łatwo mógł więc minąć się z księżniczką i nigdy jej nie spotkać), a dookoła ogromny teren parkowy. Jak na wielki zamek przystało, nie raz powiało chłodem. Pomimo całej uroczej i pełnej przepychu architektury wnętrza, pewnie głównie ze względu na rozmiary, nie wyczułam w nim przytulnej atmosfery. Znaleźli się jednak tacy, którzy docenili ogromną przestrzeń budynku i wymyślili najlepsze dla niej przeznaczenie, czyli wielką imprezę erasmusową, albo w przypadku kilku przedstawicielek żeńskiej części wycieczki - na ślub (ja nie wiem co my tak z tymi ślubami…)

Po zwiedzaniu udaliśmy się na spoczynek. Komnaty co prawda nie królewskie, ale prawie tak samo chłodne…

I tu nadchodzi wyczekiwany moment nawiązania do kulinariów.

Jako, że na tzw. kolację uraczono nas pizzą, reszta wyjazdu upłynęła właśnie pod hasłem tego przysmaku. Oczywiście niekwestionowanymi specjalistami w tej dziedzinie są Włosi, którzy wydają się być nieco zbulwersowani sposobem w jaki reszta świata traktuje ich danie narodowe.

Z tego właśnie powodu kolega Włoch w czasie swojej wędrówki po pokojach hotelowych postanowił wygłosić podniosły monolog na temat dodatków na pizzy wzbogacając go o kwestie różowego wina. W przypadku pizzy cała dyskusja sprowadza się do jednego zasadniczego pytania: How? How can you put chicken on pizza? (Jak? Jak możesz kłaść kurczaka na pizzę?), które jest oprawione oczywiście odpowiednią gestykulacją. Okazuje się, że położenie na pizzy czegokolwiek, co mogłoby stanowić gotową potrawę lub też sosu jaki by on nie był, to nie tylko profanacja, ale podejrzewam również, że taki zabieg sprawia, iż pizza przestaje być pizzą... Od tego momentu do końca wycieczki "lekcja kulinariów" w wydaniu Włocha była wygłoszona nieskończoną ilość razy. Myślę, że teraz każdy z nas, a na pewno zdecydowana większość jest w tej kwestii odpowiednio wyszkolona.

Przy okazji dowiedziałyśmy się również o istnieniu pizzy z mini hamburgerami (co kraj to obyczaj :P) oraz, że coś, co nazywane jest przez wielu z nas pizzą hawajską na Hawajach wcale nie istnieje!!!

A co jest nie tak z różowym winem? Otóż nasz ekspert, którzy pochodzi z kraju słynącego nie tylko z pizzy, ale i oczywiście z wina, będąc we Francji osobiście spróbował tego trunku i jak twierdzi nie potrafi zrozumieć jak ktokolwiek może pić coś tak obrzydliwego.

Nadszedł nowy dzień, więc wyruszyliśmy na dalsze poszukiwanie zaginionych książąt w ich rezydencjach. W niedzielny i słoneczny, choć nieco zimny dzień odwiedziliśmy kolejne dwa zamki, które może nie były już tak okazałe rozmiarowo, ale za to znacznie bogatsze w wyposażenie. Jak się okazało, w jednym z nich nadal mieszka rodzina książęca bądź królewska i tylko część posiadłości jest przeznaczona dla oczu turystów. W tej właśnie rezydencji mogliśmy podziwiać głównie komnaty, w których rezydowali niegdyś książęta i księżniczki. Podczas, gdy w ostatnim zamku zobaczyliśmy nie tylko część mieszkalną, ale również pomieszczenia, gdzie pracowała cała służba, czyli kuchnię, czy miejsce pracy rzeźnika bądź piekarza.

Jedna rzecz, która łączyła wszystkie trzy miejsca, poza faktem, że były to zamki, to ogrody, które zajmują olbrzymią przestrzeń i są przy tym w idealnym stanie. Trawa jest równiutko przystrzyżona, tak samo jak krzewy, czy żywopłoty, woda w fontannach czysta i nigdzie nie ma niczego zbędnego, co nie pasowałoby do całości obrazu.

Zamki obejrzane, czas wracać do Lille. I choć nie spotkałyśmy żadnego księcia na białym koniu, to wycieczkę uważam za bardzo udaną, choćby ze względów towarzyskich i fotograficznych (bo chyba nie muszę wspominać, że sesje zdjęciowe każdego uczestnika były istotnym elementem wyjazdu?)

C’ya!

M.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz