wtorek, 28 września 2010

Alma Mater vs. IESEG




Najbliższe dwa tygodnie nauki zainspirowały mnie do pewnej refleksji natury edukacyjnej.


Na wstępnie należy jednak wyjaśnić system nauki na naszej uczelni oraz parę słów o niej samej.
 
Składając papiery na Erazmusa, zostałyśmy poinformowane , że uczelnia IESEG w Lille jest najstarszą uczelnią prywatną we Francji. Jak się okazało później, jest ona odłamem Uniwersytetu Katolickiego w Lille. Utworzona z myślą aby wyodrębnić nauki zarządcze i ekonomiczne na osobnym uniwersytecie, gdyż pełna nazwa to IESEG – School Of Management.  Stawia także na obszerną współpracę z zagranicą, ma niespotykanie szerokie kontakty z agraniczne, a jej studenci nie wyjeżdżają na wymiany w Europie, ale do Wietnamu, na Filipiny, do Korei Południowej lub Chin. Zdecydowana większość studentów świetnie porozumiewa się po angielsku- i nie tylko. Studenci z wymian ( tacy jak my) mają do wyboru (chyba nie przesadzę ) około 100 przedmiotów po angielsku, na które uczęszczają razem ze studentami IESEG. ( Na UE w Poznaniu Erazmusowcy  maja zajęcia we własnym gronie, tylko część przedmiotów skierowana jest też do polskich studentów, ponieważ niewielu jest wykładowców płynie porozumiewających się po angielsku..)


Do wyboru mamy kursy intensywne i ekstensywne. Nauka przedmiotu systemem ekstensywnym wygląda tak jak w Polsce, zajęcia raz w tygodniu, przez cały semestr, na koniec egzamin. Na IESEG’u tego typu zajęcia odbywają się popołudniami. System intensywny to dla nas nowość. Zajęcia z danego przedmiotu odbywają się od rana do ok. 13, od poniedziałku do piątku, w ciągu jednego tygodnia. Czyli zaczynamy się uczyć w poniedziałek, po około pięć godzin dzinnie, a w piątek mamy z tego przedmiotu egzamin i przedmiot zaliczony. Nasz polska uczelnia ( jak każda polska uczelnia) wymaga od nas „przywiezienia” 30 punktów ECTS ( europejski system punktacji przedmiotów, aby łatwiej było je do siebie porównać). W Polsce nasze przedmioty są wartościowane na średnio 5pkt ECTS, bywają za 4, bywają za 7… Na naszej francuskiej uczelni 90% przedmiotów ma wartość 2pkt ECTS. Co – jak łatwo przekalkulować – oznacza, że mamy tu do zaliczenia 15 przedmiotów…… Byłyśmy więc zmuszone do wybrania zarówno ekstensywnych i intensywnych kursów, a nasz tydzień jest naprawdę wypełniony…


Jeśli czytają mnie teraz potencjalni przyszli erazmusowcy , to pocieszę Was- nie wszędzie tak jest. Czasami Erazmus to czas wolny + studia w relacji 90/10 ;) (Pozdrowienia dla E. w Portugalii i A. w Turcji! :P)  Bywa też, że uczelnia wymaga np. 20pkt ECTS albo…nie wymaga nic. W tym miejscu ślę serdeczne pozdrowienia dla Meksykanów i Niemców ;P


Starając się jednak zachować ducha optymistycznego podejścia, doszukuję się w tym zalet. Otóż pierwszą, oczywistą jest fakt, że nauczę się więcej. 


Czy na pewno?


Nasz pierwszy intensywny kurs po przyjeździe z Brukseli to Comperative Management – czyli w wolnym tłumaczeniu Zarządzanie Porównawcze. Co to dokładnie znaczy? Same nie wiedziałyśmy, ale nazwa skusiła nas do wyboru. Zajęcia prowadzone były przez Greczynkę. Jak zorientowałyśmy się już po pierwszym dniu, tematyka obejmowała proces zarządzania porównywany przez pryzmat różnic kulturowych. Tak się składa, że tego typu przedmiotów lub zagadnień miałam w Polsce już wiele. Dobrze, przynajmniej będzie prościej – pomyślałam. Niestety ku mojemu rozczarowaniu podawane nam dane i przykłady odbiegały od mojego własnego światopoglądu. Moim zdaniem, były po prostu przeterminowane. Po tygodniu stwierdziłam, że kurs polegał na przekazaniu i „uklepaniu” w nas stereotypów. Zgadzam się z tym, że nie powstały one z niczego, ale jak mamy się otworzyć na nowe kultury jeśli uczy się nas schematów? Bardzo chętnie wysłucham rad i wskazówek jak żyć/negocjować/założyć biznes w innym państwie, ale najchętniej od osoby jaka spędziła w danym państwie dłuższy czas albo tam mieszkała. Powtarzanie utartych zapisków z książek przez osobę, która nie była nigdy w danych miejscach jest dla mnie bardzo mało wartościowe. Wezmę pod uwagę, że Włosi się spóźniają, a Japończycy są poważnymi negocjatorami, ale na wszelki wypadek umawiając się z Włochem będę na czas i nie zdziwię się kiedy Japończyk zażartuje ;)


Tydzień później nasz kurs intensywny to Improving Brand Value czyli Udoskonalanie/Poprawa Wartości Marki z Francuzką. Pani profesor de facto nie była profesorem, a osobą pracującą w dziale marketingu dla dużej firmy z branży spożywczej – uznałam to za bardzo dobry pomysł. Cieszę się, że nie byłam zmuszona do wkuwania formułek, a do praktycznego sprawdzenia swoich umiejętności. W dodatku, mimo braku umiejętności uciszenia słuchaczy, jest ona pasjonatem marketingu. Z przyjemnością odpowiadała na nasze pytania i udzielała szczegółowych wskazówek. Po tych zajęciach stwierdziłam, że marketing naprawdę mnie interesuje :)


Jaka jest kolejna zaleta tak dużej ilości kursów?


Przyzwyczaję się do egzaminów. Niewątpliwie ;) Chociaż forma egzaminowania również tu się różni. Egzamin w piątek poprzedzony jest ankietą nt. zajęć i wykładowcy  - osoby (nie)zadowolone mogą nareszcie dać upust swoim emocjom :) Na wejściu sprawdzane są nasze legitymacje, a specjalna ekipa „egzaminacyjna” rozsadza nas w jednoosobowych ławkach. Arkusze są rozdawane pod nadzorem, a czas odliczony równo dla każdego – nie można zacząć wcześniej, choć wcześniej można skończyć. Ściąganie? Chyba nawet nie przeszło to nikomu przez myśl. Procedura brzmi strasznie restrykcyjnie, prawda? Na szczęście sam egzamin taki nie jest;)
 
Egzamin z Comperative Management polegał na ustosunkowaniu się do pewnego cytatu traktującego o podejściu do zarządzania pewnej nacji. Nie ma złych i dobry odpowiedzi – w końcu to Twoja opinia ;)
Egzamin z Improving Brand Value polegała na rozwiązaniu case’u, ale – mając przy sobie wszystkie dostępne materiały czyli slajdy oraz własne notatki. Kiepski pomysł? Moim zdaniem nie. Bo – jak to już kiedyś powiedział jeden z moich nauczycieli- „obecnie wiedza nie polega na tym, żeby wiedzieć wszystko na pamięć, ale na tym, żeby wiedzieć gdzie znaleźć informacje.”


Dodajmy, że każda z wersji jest ciężka do wyobrażenia sobie w Polsce.


To nie koniec naszych kursów, więc refleksje edukacyjne pomiędzy naszą Alma Mater, a IESEG pojawią się pewnie jeszcze nie raz :)

I.         

poniedziałek, 27 września 2010

How? How can you put chicken on pizza? - czyli Zamki nad Loarą

Co mają kurczak i pizza do Zamków we Francji? Trochę cierpliwości :)

Zacznę od tego, że wcale nie miało nas tam być. Decyzja o wyjeździe na wycieczkę zorganizowaną przez "Club International", czy jak kto woli "Oh My Globe" początkowo nie wydawała nam się zbyt dobrym pomysłem (godziny spędzone w autokarze po to, żeby obejrzeć zamki, których w Polsce mamy pod dostatkiem? Nie sądzę… A raczej nie sądziłam!) Jeszcze we wtorek zapierałyśmy się przed tym rękami i nogami (ot, żeby się rymowało). Jednak w trakcie wieczornej rozmowy coś nas natchnęło i już następnego dnia, pomimo braku zajęć, podreptałyśmy na uczelnię i ustawiłyśmy się w czymś, co miało przypominać kolejkę.

Nadchodzi sobota. Planowany wyjazd – 6:30. Wyjazd rzeczywisty – 7:30 (ahh ta francuska organizacja i punktualność…). Liczba przespanych godzin – 0.

Rozlokowani w dwóch autobusach, próbowaliśmy zapaść choćby w lekki sen, niektórzy, żeby nadrobić parę straconych godzin, inni całą noc. Szczęśliwi Ci, którym się to udało…

Po kilku godzinach jazdy i kilku przystankach, przeznaczonymi między innymi na zapchanie nas uwielbianymi przez IESEG kanapkami, dotarliśmy do pierwszego celu wycieczki, który okazał się być największym i możliwie najstarszym ze wszystkich, które zobaczyliśmy. Jako, że zagubiłam obydwa bilety, a trzeciego w ogóle nie dostałam, nie jestem w stanie powiedzieć w jakich zamkach i gdzie byliśmy. Możecie je za to obejrzeć na zdjęciach i to powinno wam wystarczyć :P

Ogromne komnaty, dziedziniec i duża ilość schodów (co ciekawe schody prowadzące w górę to nie te same, które prowadzą w dół, książę łatwo mógł więc minąć się z księżniczką i nigdy jej nie spotkać), a dookoła ogromny teren parkowy. Jak na wielki zamek przystało, nie raz powiało chłodem. Pomimo całej uroczej i pełnej przepychu architektury wnętrza, pewnie głównie ze względu na rozmiary, nie wyczułam w nim przytulnej atmosfery. Znaleźli się jednak tacy, którzy docenili ogromną przestrzeń budynku i wymyślili najlepsze dla niej przeznaczenie, czyli wielką imprezę erasmusową, albo w przypadku kilku przedstawicielek żeńskiej części wycieczki - na ślub (ja nie wiem co my tak z tymi ślubami…)

Po zwiedzaniu udaliśmy się na spoczynek. Komnaty co prawda nie królewskie, ale prawie tak samo chłodne…

I tu nadchodzi wyczekiwany moment nawiązania do kulinariów.

Jako, że na tzw. kolację uraczono nas pizzą, reszta wyjazdu upłynęła właśnie pod hasłem tego przysmaku. Oczywiście niekwestionowanymi specjalistami w tej dziedzinie są Włosi, którzy wydają się być nieco zbulwersowani sposobem w jaki reszta świata traktuje ich danie narodowe.

Z tego właśnie powodu kolega Włoch w czasie swojej wędrówki po pokojach hotelowych postanowił wygłosić podniosły monolog na temat dodatków na pizzy wzbogacając go o kwestie różowego wina. W przypadku pizzy cała dyskusja sprowadza się do jednego zasadniczego pytania: How? How can you put chicken on pizza? (Jak? Jak możesz kłaść kurczaka na pizzę?), które jest oprawione oczywiście odpowiednią gestykulacją. Okazuje się, że położenie na pizzy czegokolwiek, co mogłoby stanowić gotową potrawę lub też sosu jaki by on nie był, to nie tylko profanacja, ale podejrzewam również, że taki zabieg sprawia, iż pizza przestaje być pizzą... Od tego momentu do końca wycieczki "lekcja kulinariów" w wydaniu Włocha była wygłoszona nieskończoną ilość razy. Myślę, że teraz każdy z nas, a na pewno zdecydowana większość jest w tej kwestii odpowiednio wyszkolona.

Przy okazji dowiedziałyśmy się również o istnieniu pizzy z mini hamburgerami (co kraj to obyczaj :P) oraz, że coś, co nazywane jest przez wielu z nas pizzą hawajską na Hawajach wcale nie istnieje!!!

A co jest nie tak z różowym winem? Otóż nasz ekspert, którzy pochodzi z kraju słynącego nie tylko z pizzy, ale i oczywiście z wina, będąc we Francji osobiście spróbował tego trunku i jak twierdzi nie potrafi zrozumieć jak ktokolwiek może pić coś tak obrzydliwego.

Nadszedł nowy dzień, więc wyruszyliśmy na dalsze poszukiwanie zaginionych książąt w ich rezydencjach. W niedzielny i słoneczny, choć nieco zimny dzień odwiedziliśmy kolejne dwa zamki, które może nie były już tak okazałe rozmiarowo, ale za to znacznie bogatsze w wyposażenie. Jak się okazało, w jednym z nich nadal mieszka rodzina książęca bądź królewska i tylko część posiadłości jest przeznaczona dla oczu turystów. W tej właśnie rezydencji mogliśmy podziwiać głównie komnaty, w których rezydowali niegdyś książęta i księżniczki. Podczas, gdy w ostatnim zamku zobaczyliśmy nie tylko część mieszkalną, ale również pomieszczenia, gdzie pracowała cała służba, czyli kuchnię, czy miejsce pracy rzeźnika bądź piekarza.

Jedna rzecz, która łączyła wszystkie trzy miejsca, poza faktem, że były to zamki, to ogrody, które zajmują olbrzymią przestrzeń i są przy tym w idealnym stanie. Trawa jest równiutko przystrzyżona, tak samo jak krzewy, czy żywopłoty, woda w fontannach czysta i nigdzie nie ma niczego zbędnego, co nie pasowałoby do całości obrazu.

Zamki obejrzane, czas wracać do Lille. I choć nie spotkałyśmy żadnego księcia na białym koniu, to wycieczkę uważam za bardzo udaną, choćby ze względów towarzyskich i fotograficznych (bo chyba nie muszę wspominać, że sesje zdjęciowe każdego uczestnika były istotnym elementem wyjazdu?)

C’ya!

M.


wtorek, 21 września 2010

Bruksela część 2

 A trochę później...


Pod wieczór stwierdziliśmy, że fajnie byłoby wyjść gdzieś potańczyć, albo w ogóle spędzić wieczór w Brukseli w jakimś klubie. Cały czas jednak mieliśmy ze sobą weekendowe bagaże, więc doszliśmy do wniosku, że najpierw zameldujemy się w hostelu i je tam zostawimy, a później wybierzemy się gdzieś.

Nasz hostel był położony na obrzeżach miasta, więc kiedy już dojechaliśmy do najdalszego punktu, stanęliśmy – jakże turystycznie- grupowo przy mapie miasta próbując bezskutecznie odnaleźć nie tylko położenie hostelu, ale swoje własne…
Po chwili konsternacji i próbie odczytania nazw w języku flamandzkim usłyszeliśmy za sobą głos „Are you looking for something..?” Tak! Oj tak! Nasz nieznajomy sprawdził i wskazał nam drogę, jednak jego mina sugerowała nam nieprzyjemną odległość od naszego aktualnego miejsca… Zapytał więc czy zmieścimy się wszyscy do jego samochodu. Oczywiście! Zadanie wymagało trochę gimnastyki, ale śmiech niewątpliwie w tym pomógł ;)


Pozdrowienia z tylnego siedzenia ;)
Przy okazji zapytaliśmy naszego kierowcę o drogę do klubu do jakiego chcieliśmy wieczorem wyjść. Stwierdził, że zna ten klub, ale jest dość daleko od nas…W sumie był już wczoraj na imprezie, ale jeśli chcemy może nas tam podwieźć, albo, jeśli nie mamy nic przeciwko, może do nas dołączyć. Hmm…po rozpakowaniu się w hostelu nie musieliśmy długo tej opcji dyskutować;)
  Spotkaliśmy się ponownie na parkingu, kiedy nasz nieznajomy powiedział, że w jego domu trwa małe spotkanie towarzyskie i że nie wypada mu teraz zostawić jego znajomych. Zaproponował więc, że zabierze nas ze sobą do swojego mieszkania i że zabierzemy także jego gości. Żaden problem ;)


W mieszkaniu faktycznie trwało małe spotkanie, poznaliśmy Niemca, Brazylijkę i Rumuna i ucięliśmy sobie miłą pogawędkę przy lampce dobrego czerwonego wina;)
Z dużego tarasu rozciągał się widok na Brukselę nocą, było bardzo sympatycznie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nasz nieznajomy ma 29 lat, pochodzi z Rumunii , w Brukseli jest od roku i pracuje w strukturach UE… Wygląda na to, że nasza przygoda zyskała jeszcze bardziej międzynarodowy wymiar;)
Po jakimś czasie zostaliśmy odwiezieni na najbliższy przystanek metra, wszyscy mieliśmy spotkać się w klubie. Faktycznie tak się stało, poznaliśmy jeszcze jedną osobę i po jakimś czasie zostaliśmy ponownie odwiezieni do hostelu.

Na zakończenie nasz nowy znajomy zapytał co robimy jutro, a kiedy usłyszał, że nasze plany nie są sprecyzowane, zaproponował, że pokaże nam Brukselę, oczywiście jeśli chcemy…;)
Punktualnie o 10.00 zapakowaliśmy się więc ponownie do samochodu ( nabrałyśmy już wprawy ;) ) i ruszyliśmy w kierunku Atomium :) Po dłuższej sesji zdjęciowej („Jeszcze jedno!”, „Ja też chcę takie ujęcie!”) ruszyliśmy w kierunku starego miasta. Okazało się jednak, ze droga jest zablokowana, ponieważ akurat w tę niedzielę w Brukseli wypada Dzień Bez Samochodu. Owszem wiedzieliśmy wcześniej, ale czy ktoś by się tym przejął…? Otóż w Brukseli tak. Do centrum miasta nie można wjechać samochodem, wszyscy poruszają się pieszo, na rowerach albo transportem miejskim, który w ten dzień jest całkowicie bezpłatny  ( jakie to proste). Nasz przewodnik postanowił więc podjechać do policjanta stojącego przy barierkach i zapytać o możliwość dojazdu do centrum. W tym momencie padł na nas wszystkich blady strach – przypominam, że znajdujemy się w samochodzie w ilości mocno nadprogramowej. Zaczęłyśmy więc próbować wybić ten pomysł z głowy naszemu kierowcy, jednak było za późno. Powiedział tylko  z uśmiechem, że mamy się nie chować, kiedy nieudolnie próbowałyśmy zmniejszyć swoją ilość na tylnich siedzeniach :P No i miał rację! Policjant nawet nie zajrzał do wnętrza samochodu, wskazał drogę i życzył miłego dnia. Ufff….Jednogłośnie stwierdziliśmy, że w Niemczech, Polsce i USA nasz przewodnik mógłby się już pożegnać z prawem jazdy.


Zahaczyliśmy o Pałac Sprawiedliwości i Muzeum Instrumentów. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy weszłabym tam, gdyby nie rekomendacja naszego brukselskiego znajomego. Okazało się, że naprawdę warto! Na wejściu każdy z nas dostał bezprzewodowe słuchawki, dzięki którym można było usłyszeć dźwięki i muzykę graną za pomocą każdego z instrumentów. Ze wszystkich miejsc świata, ze wszystkich epok- wystarczyło tylko stanąć na przeciwko aby dowiedzieć się jakie dźwięki wydaje np. nietypowe barokowe pianino ;)



 
 Po obiedzie mały spacer ulicami, o których wcześniej też nie wiedzieliśmy, a na koniec Delirium! Dla smakoszy piwa nazwa znana, a dla pozostałych, do których ja się zaliczam, wyjaśnienie – to jeden z największych i najsłynniejszych pubów w Brukseli, a kto wie czy nie w Belgii. Niezdecydowani niech trzymają się z daleka, bo menu zawiera 2010 gatunków piwa z całego świata! I choć za złotym trunkiem nie przepadam, to nie mogłam nie spróbować piwa truskawkowego  - pycha! :D Najgrubsze menu jakie widziałam, niesamowity wystrój i muzyka – chcę tam wrócić! W razie wątpliwości, gdybyście tam zajrzeli: piwo De Bowe Mocne to nasze Dębowe Mocne ;)
 

Nie, to nie księga historii Brukseli -
to menu w Delurium Pub












Pod wieczór nasz przewodnik odprowadził nas na stację, a właściwie to pobiegł z nami na stację;) Wsadził nas do odpowiedniego pociągu, a my pomachaliśmy mu zza szyby zajadając się otrzymanymi do niego belgijskimi czekoladkami… ;)



Jak to podsumować?

Jak się okazuje sama Bruksela w Brukseli nie była najważniejsza. Miasto jest ładne i cieszę się, że je zobaczyłam, ale nie porwało mnie szczerze mówiąc. Są piękniejsze stolice;)  (Ach ten Rzym… ;))
Nawet teraz po pewnym czasie, stwierdzam, że to była niesamowita przygoda:) Bo spotkanie jednej osoby spowodowało, że nasza wycieczka zamieniła się w prawdziwą przygodę! Jestem przekonana, że nie zobaczylibyśmy tyle gdyby nie nasz Nowy Znajomy :)
 
  Nie, gdybym podróżowała sama albo tylko z Madzią, nie zdecydowałabym się na poznanie miasta w taki sposób. Tak, z perspektywy czasu i po ochłonięciu , wiem, że zrobiłabym to samo jeszcze raz :) Jak często zdarza się, że przypadkowa spotkana osoba zupełnie dobrowolnie chce Ci pomóc kosztem swojego czasu?


Tak, ta wycieczka podbudowała moją wiarę w ludzi :)


I.

poniedziałek, 20 września 2010

Bruksela część 1

Wiemy, wiemy - najwyższy czas nadrobić zaległości ;) Jak to już usłyszała Madzia: "fani w Polsce czekają" :P


Zatem, poszerzając geograficznie zakres swoich eksploracji, w weekend postawiłyśmy na Brukselę. Skład naszej ekipy to A. z Niemiec, M. z USA i 3 Polki. Skład ilościowy nie przeszkodził nam jednak w wynajęciu 4-osobowego pokoju :D Tak, Polak potrafi, nawet za granicą :P


Dobrze, że w pociągu humor nam dopisywał ;)
Ale od początku, bo przygody zaczęły się już w drodze do celu. Nasz pociąg (do Brukseli studenci nie podróżują TGV;) ) miał pewne problemy ze światłem, jak nam to wytłumaczył konduktor swoją podstawową, czyli i tak dobrą angielszczyzną. Nie wiemy czym charakteryzowały się owe problemy techniczne, wiemy natomiast jakie były skutki. Prędkość pociągu pozwalała na bardzo dokładne zapoznanie się z otaczającym nas krajobrazem. Powiedziałabym nawet, że mogliśmy zapoznać się z każdym mijanym kwiatkiem... Wychodząc z założenia, że nie ma nic gorszego niż polskie PKP, doszukiwałam się w tym jakiegoś ukrytego sensu. I znalazłam! Turystyka! Otóż prędkość pociągu pozwalała na zrobienie zdjęcia bez zmiany na opcję "w ruchu", nawet z dużym zoomem. A każdy pasażer-turysta mógł spokojnie z okna pociągu prowadzić  konwersację z właśnie poznanym tubylcem, jeśli ten tylko miał ochotę na spacer wzdłuż linii torów. Proszę, jakie to pomysłowe!


Kiedy już dotarliśmy na miejsce, zgodnie z piramidą potrzeb Maslova, naszym pierwszym celem było jedzenie. W trakcie poszukiwania jadłodajni rozglądaliśmy się na prawo i lewo, łykając klimat miasta po raz pierwszy. Oto na co trafiliśmy:


Stara część Brukseli
Jakoś mamy dziwne szczęście do spotykania ślubów podczas naszych wypraw... ;)



Mieszkańcy Brukseli mają hopla na punkcie tego sikającego chłopca. O co z nim chodzi?
Otóż wedle legendy kiedy w Brukseli zaczął się wielki pożar, ten oto chłopiec ugasił go
swoim moczem....... Nie wiem jak wielki musiał to być pożar albo jak wielki chłopiec.....
W każym razie został on brukselskim Smokiem Wawelskim ;P
Ten Dziadek jest niesamowity!:D To chyba najlepszy rock&roll'owiec jakiego widziałam! :D
To się nazywa zaopatrzenie! Przybyła mi płyta Prince'a ;)
W oczekiwaniu na kolejną belgijską specjalność - frytki!
Kiedy pierwsza potrzeba została zaspokojona, kolejne na liście było biuro turystyczne Use-It, po pierwsze dlatego, że nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie i co zobaczyć, co warto a co nie, a po drugie dlatego, że nie jest to miejskie biuro turystyczne, a biuro stworzone dobrowolnie przez mieszkańców BrukseliJ Można tam bezpłatnie dostać mapę Brukseli i innym ciekawych belgijskich miast, zapytać co wg tubylców jest ciekawe i warte zobaczenia, napić się herbatki, a dla nałogowców jest też bezpłatny dostęp do Internetu – tak, można zaktualizować swój profil na Facebooku :P


Zauważone, docenione ;)
 
Kiedy byłyśmy w połowie naszej rozmowy z wolontariuszką, nasza koleżanka z Niemiec zawołała naszą koleżankę z Polski po imieniu. Wtedy dziewczyna z jaką rozmawiałyśmy zapytała „Jesteście z Polski? W takim razie możemy rozmawiać po polskuJ” No proszę! J Nasza wizyta w Use-It trochę się przedłużyła …;)
Dalsza część wycieczki prezentowała się mniej-więcej tak:








Tzw. sztuka współczesna... 




Tzw. smaczki ;)
 Cdn.... ;)
I.  



piątek, 17 września 2010

Między nami, Narodami

Jak to właściwie jest z tymi stereotypami? Prawda czy nie? Mówi się, że skoro istnieją, to nie wzięły się z nikąd, więc musi być w nich trochę prawdy- ale ile? Czy nie są przypadkiem już trochę...przeterminowane...?

Wielka Brytania - czołówka światowych uczelni wyższych --> niekoniecznie.
Na opisywanych już zajęciach ze Stress Management, nasz profesor podzielił się z nami swoim własnym spostrzeżeniem co do poziomu nauczania w Wielkiej Brytanii. Zdarzyło się, że musiał wybrać do badań naukowych 3 statystyków wśród osób jakie zgłosiły się do niego z WB. Niestety okazało się, że żadna nie spełnia jego wymagań i był przekonany, że żadna z nich nie posiada odpowiedniej wiedzy aby podołać zadaniom. Okazało się, że miał rację. Mimo jego niezdecydowania wybrane zostały osoby,ale teraz faktycznie nie radzą sobie z postawionymi przed nimi zadaniami. Potwierdziło się, to , co słyszałam wcześniej, że poziom uczelni w WB został sztucznie podniosiony przez "awansowanie" niższych rangą uczelni do uczelni wyższych. Cudze chwalicie...?

Australia - nie za bardzo znam stereotypy co do Australijczyków, ale dowiedziałam się, że nasza koleżanka "zazdrości" nam, że znamy obcy język. Kiedyś przerwała naszą niemiecko-polsko-włoską rozmowę po angielsku i wyraziła swój zachwyt nad tym, że potrafimy tak mówić po angielsku, że jesteśmy w stanie studiować tutaj w obcym dla nas języku. Jej dziadek był Niemcem więc zna pare wyrażeń po niemiecku, ale nie zna żadnego innego języka na tyle żeby móc się w nim porozumiewać. 

Polacy nie lubią Niemców. I vice versa. --> raczej nie. 
Owszem, zdarzyło się raz na stołówce, że Niemka zarzuciła mi, że nie lubię Niemców. Dodała, że już któryś raz powtarzań coś niemiłego dla niej i że to co mówię na pewno wynika z faktu, że uprzedzenia mają moi Rodzice i Dziadkowie i wyniosłam to z domu. Ałłłł.... przyznaję, to nie było miłe. Jak się okazało całość sprzeczki polegała na nieporozumieniu i niedosłyszeniu, ale przy okazji powstała też szansa na wyjaśnienie sobie wzajemnych poglądów. Dla niej polski brzmi jak rosyjski a ja nie lubię dźwięku języka niemieckiego - i to by było chyba na tyle jeśli chodzi o preferencje. Konflikt polsko- niemieski zażegnany ;)

 
USA - Ci to mają dobrze, podróżują gdzie tylko chcą i nie muszą się bawić w załatwianie wiz, stempli i pozwoleń --> Prawda.
Na weekend chcemy się wybrać do Brukseli, chciała z nami jechać koleżanka z Australii, ale nie ma jeszcze odpowiedniego stempla w swojej wizie, która pozwala jej tylko na pobyt we Francji. Jeśli opuści kraj i zostanie wylegitymowana, grozi jej nawet deportacja. XXI wiek?! Jedziemy więc w innym składzie, między innymi z Amerykaninem, a R. musi poczekać do poniedziałku, aż urzędnik przypięczętuje jej wolność.

Są ważnym państwem, więc są lubiani --> I tak i nie. Amerykanin zdradził nam, że nie zawsze czuł się mile widziany i traktowany. Czasami wolał nawet powiedzieć, że jest z Kanady a nie z USA. Twierdzi, że ludzie wolą Kanadyjczyków niż Amerykanów. Nasza koleżanka z Australii potwierdziła to i dodała, że tak samo jest z Brytyjczykami i Australijczykami ( dodajmy, że Elżbieta II jest także Królową Australii ). Ponoć Australijczycy są bardziej lubiani niż Brytyjczycy.
Ale czy w USA faktycznie jest tak pięknie? Jak to nasz Amerykanin stwierdził, "mamy dobrze, bo możemy się uczyć języków i znać tyle innych państw". Rzeczywiście. Jakoś do tej pory nie pomyślałam, jak bardzo ludzie mieszkający w Stanach są "ograniczeni". Wszędzie angielski i angielski i mimo, że uczą się języków (choć i tak nie tak jak Europejczycy ) to nie mają nawet gdzie poćwiczyć swojej znajomości, bo aby znaleźć rozmówcę muszą polecieć na inny kontynent. Kiepsko... Dodał jeszcze, że to naprawdę świetne, że możemy przekroczyć granicę i poznać inną kulturę, życie i innych ludzi bo u nich styl życia z południa na północ i ze wschodu na zachód jest bardzo podobny, więc to dla nich mniejsza atrakcja. Zaraz, zaraz, czyżby Amerykanin nam trochę zazdrościł?

Włochy - Włosi kochają swój kraj i nie opuszczą swojej Mammy ;) --> nie do końca.
Kiedy rozmawiałam z Włochem na temat studiów i tego co zamierza po nich robić, powiedział, że na pewno nie będzie mieszkać we Włoszech. Hmmm. Dodał, że kraj się nie rozwija i ludzie po studiach nie mają innych perspektyw jak parzenie kawy i czekanie na wakat. Zamierza wyjechać być może do Wielkiej Brytanii. Jak przeżyje zmianę klimatu? Mówi, że jakoś da radę ;) Kiedy powiedziałam, że w Polsce perspektywa też nie jest wesoła, powiedział, że wg niego jest lepiej niż we Włoszech, bo wolno bo wolno,ale Polska przynajmniej się rozwija. 

Hmm....

Czyżby, paradoksalnie, pobyt zagranicą wśród obcokrajowców, budził patriotyzm...? 


Świat mało wie o Polsce. Mało kto wie gdzie się znajduje. --> bolesna prawda.
Meksykanin zdradził mi, że jestem pierwszą Polką jaką poznał i że dokładnie nie wie gdzie Polska się znajduje. Dla niego Europa to wg kolejności: Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Hiszpania...aaa! No i są też Włosi, bo ich kraj ma ciekawy kształt. Cóż....mam nadzieje, że fakt, że się poznaliśmy spowoduje, że skojarzy chociaż, że Polska to sąsiad Niemiec. Francuzka była w Polsce, ale nie do końca pamiętała nazwę stolicy i nie potrafiła jej wypowiedzieć. Brytyjczyk wydawał się zdziwiony faktem, że znamy Starbucks, a Australijka sądziła, że polskie sklepy będą miały w nazwie 'sz' i 'cz'.  Dziewczyna z Hawajów o Polsce nie wie dosłowie nic, ale przynajmniej mówiąc to wydaje się trochę zakłopotana...Kolega z Indii zna Roberta Kubicę <Robertkubicka> , inny słyszał coś o Papieżu. Pare osób kojarzy polską wódkę i głośno wzdycha na hasło "pierogi" ;)

Tak czy siak, jest kiepsko. Doszłam do wniosku, że nie pomaga nam w tym w ogóle TV Polonia nadając dawno zakurzone i naprawdę kiepskie programy, które kreują Polskę jako kraj nawet nie trzeciego, a conajmniej piątego świata...
Jedyne co możemy z tym zrobić to poświadczyć o Polsce, a szczególnie o Polkach sobą ;)
Na razie idzie nam chyba całkiem nieźle.... ;) 

I.

P.S. W ramach szerzenia polskiej kultury zaczęłyśmy naukę języka polskiego wedle zapotrzebowania. Skutki:
-) Włoch z pierwszej dziesiątki najbardziej polubił cyfrę "siedem". Zna też wyrazy "dzień dobry" "dziękuję" i "proszę" , choć "ę" jest nie do pokonania. Zapamiętał też "na zdrowie!" więc stwierdził, że ma już cały komplet do wyjścia do baru : "Dzień dobry. Siedem proszę. Dziękuję! Na zdrowie!" :D
-) Amerykanin perfekcyjnie wymawia "spadaj". Przepraszam, ale takie było jego żądanie. Chodzi więc teraz za nami namiętnie to powtarzając. Cóż, nasza wina....
-) Australijka jest coraz lepsza w wymowie "cześć". Tylko czasami zdarza jej się na powietanie powiedzieć do nas "cieć!" ;) 
 

poniedziałek, 13 września 2010

Weekend za granicą

Jak to określił nasz kolega z zajęć " najpiękniejsze w położeniu Lille jest to, że jeśli zabłądzisz to okaże się, że jesteś za granicą" ;) 

Postanowiłyśmy wykorzystać ten fakt i na na pierwszy weekendowy wypad wybrałyśmy Brugię i Ostendę w Belgii :) Transportem zajął się nasz kolega, K., zabierając nas tam samochodem, więc tym razem nie było przygód z sncf czyli francuskim pkp. Droga upłynęła nam na oglądaniu krajobrazów: pola kukurydzy - całkiem amerykańsko- i białe krowy.... Aha! A więc to dlatego belgijskie czekoladki rzekomo smakują inaczej!

Brugia....okazała się przeurocza! :D Już teraz rozumiemy dlaczego każdy polecał nam wizytę w tym mieście, nawet zamiast Brukseli. Spójrzcie:   





Brugia zwana jest " Wenecją północy", bo tu też można poruszać się na łodziach, pływając kanałami między ulicami i pod mostami :D Oczywiście nie omieszkaliśmy spróbować :) Oto jak wygląda Brugia z wodnego punktu widzenia: 




Wycieczka łodzią to rewelacyjny pomysł, byłyśmy zachwycone! :D Ilość języków jaką posługiwał się pan kierowca ( motorniczy...?) była zaskakująca, na szczęście po demokratycznym głosowaniu -  jak na kraj ze stolicą UE przystało - zwyciężył angielski, więc dowiedziałyśmy się także co nieco o samym mieście. Tak, to jest też jedna z ważniejszych różnic, wystarczy przekroczyć granicę, aby się przekonać, że tutaj ludzie Mówią po angielsku! Baa, po francusku i flamandzku też. Heh...



Brugia ma też coś w sobie z Amsterdamu, jest tu bardzo dużo rowerów. No i cóż, przyznaję się bez bicia.... belgijskie czekoladki są pyszne! :D Te sprzedawane w Polsce to naprawdę okropieństwo, ale te 'made in Brugia' spełniły wszystkie moje oczekiwania... ;)





 Ciekawostki z Brugii?
Hmmm..... moją uwagę przykuł sklep z Świętymi Mikołajami, choinkami i lampkami bożonarodzeniowymi. Wiem, mamy wrzesień. Ale jak się okazuje, to nie była wystawa sezonowa, ale sklep całoroczny. Nie pytajcie mnie z czego utrzymuje się przez 11 miesięcy w roku. Ważne, że jeśli macie ochotę na nowy model bombek w maju to wiecie gdzie ich szukać;) 

Brugii chyba naprawdę zależy na podkreśleniu swojej nietypowości, bo można tu też znaleźć niespotykane oprawki do okularów oraz...wyróżniające się krasnale ogrodowe :P


 



Taaaak...Brugię szczerze polecamy;) A że nam zawsze mało to tego samego dnia pojechaliśmy też do Ostendy :) Jak na osoby dużym szczęściem obdarzone, trafiłyśmy na koncert na placu z okazji..."bez okazji" :) Poszliśmy też na plażę, spacer brzegiem i parę ujęć w ciekawych miejscach:) Ostenda jest też niezłym miejscem na wypad, ale główną atrakcją jest morze. Mimo to, dobrze tu też zajrzeć:)
 
 Trafiliśmy też na niesamowity sklep ze skarbami, bo chyba tylko tak można nazwać rzeczy jakie się tam znajdują: stare kostiumy do nurkowania,  dawne przyrządy do pomiarów, mapy, kompasy, elementy dawnych okrętów....mnóstwo! Sprzedawca powiedział nam, że sklep prowadzi od 40lat - trudno się dziwić, że zainteresowanych, mimo niebagatelnych cen, nie brakuje!



                                      Taaaaaak.............. to był bardzo udany dzień...... :)


I.