niedziela, 29 sierpnia 2010

Last orientation day


Ale nas wczoraj wywiało! Zresztą dzisiaj też pogoda nas nie oszczędza. Po raz kolejny zaliczyłyśmy dwa podejścia do wyjścia z domu. Znów trzeba było przerwać wyprawę i wrócić po coś cieplejszego.

Ale wróćmy do sedna sprawy, czyli do wycieczki.

Pierwsze międzynarodowe spostrzeżenie z tego dnia: jedną z wielu rzeczy, która łączy dziewczyny na całym świecie to marzenia o ślubie. Tak, wiem, że to trochę dziwne spostrzeżenie, biorąc pod uwagę to, że jesteśmy tu po to, żeby się bawić, poznawać ludzi itp. itd. Jednakże, kiedy na naszym przystanku w Bethune poszliśmy mniejszą grupą zwiedzić tamtejszy kościół, żeńska część niemal od razu zaczęła rozpływać się nad ślubną dekoracją przygotowywaną na uroczystość. Trzeba przyznać, że wyglądało to wszystko bajecznie i nie można dziwić się naszym reakcjom. W końcu, która z nas nie marzy o białej sukni, welonie, rzeszy gości no i co najważniejsze o księciu z bajki, który będzie czekał przed ołtarzem… Trochę później Panowie skomentowali żartobliwie nasze zachwyty wskazując nam sklep z sukniami ślubnymi parę ulic dalej :P

Kolejne spostrzeżenie: według moich obserwacji Francuzi, jak niektórym osobom się wydaje wcale nie pałają nienawiścią do Amerykanów. Co o tym świadczy? Pomijam fakt, że w Lille witrynach wielu sklepów rządzą zdjęcia, plakaty, obrazy z obliczem NYC. Nas natomiast zaskoczył widok starego samochodu z walizką Pepsi-Coli na dachu, który zmierzał w stronę placu, gdzie naszym oczom ukazały się Mustangi, srebrne przyczepy i ludzie jakby z innej epoki. Już wcześniej słyszeliśmy z głośników Elvisa, ale kiedy poszliśmy za tym dziwnym pojazdem wszystko stało się jasne. Béthune cofnęło się w czasie do lat 50, przez co część miasta wyglądała jak plan zdjęciowy do musicalu Grease. A zdjęcie z Rock’n’roll’owymi chłopakami „Made my Day”. W ten oto sposób został rozwiany kolejny stereotyp.

No to jedziemy dalej... Może nad morze? :P Teoretycznie w dalszym ciągu nie wiemy dokąd zabiera nas Club International, ma to być jednak plaża. Droga ciągnie się w nieskończoność, choć według naszych informacji od północnego wybrzeża dzieli nas niecałe 80 km... Z tego wynika, że nie będzie to Dunkierka, bo tam dotarlibyśmy naszymi autokarami w co najwyżej 2h... Skoro nie jest to Dunkierka, to co?

Ooo, Ooo! Właśnie wjeżdżamy do jakiejś nadmorskiej miejscowości! Zupełnie rożni się od naszych kurortów. Wzdłuż drogi widać tylko białe domki, równo przystrzyżoną trawkę i leżaczki, stoliki, krzesełka w ogródkach. Odrobinę prywatności od spojrzeń pasażerów zapewniają mieszkańcom rozłożyste drzewa, które rosną przy drodze. (W Lille też drzewa wzdłuż ulic są wysokie i rozłożyste zasłaniając tym samym widok z okna mieszkańcom kamienic.)

No to jesteśmy w Le Touquet Paris-Plage. Wydaje się, że będzie ciepło, dlatego zostawiamy nasze kurtki w autokarze. Już po paru minutach orientujemy się, że to był błąd. Jest słonecznie, ale wietrznie, a nam zimno. Dlatego po pewnym czasie decydujemy się na spacer nadmorskim bulwarem, podczas którego zachwycamy się stylem zabudowy oraz uroczą karuzelą. Mało brakowało, a sama bym na nią wskoczyła :)

Zdjęcia zrobione, wymarzłyśmy wystarczająco, czas wracać do Lille.

W drodze powrotnej wysłuchujemy jeszcze historii Hawajów i Indii, a w zamian objaśniamy w skrócie historię naszego kraju. Przy okazji dowiadujemy się, że w Indiach Polska znana jest z... Roberta Kubicy (dla Hindusów jest to "Robert Kubicka" wymawiany jednym tchem :P).

Czas na rozgrzewającą herbatę!

M.




2 komentarze:

  1. To był ślub Elodie i Juliena.
    Przeczytałam na zaproszeniu :-)
    Ale jak to jeden z chłopaków stwierdził:
    "Wedding...no,
    that's a girl thing"

    OdpowiedzUsuń
  2. hahaha, zdecydowanie "girl thing" :P

    OdpowiedzUsuń