sobota, 9 października 2010

Prywatne biuro podróży i trochę pomocy z zewnątrz...



To, co teraz powiem, części może wydać się nieco oklepane i pewnie stwierdzicie, że Ameryki tym nie odkryłam, ale coraz bardziej zaczynam się przekonywać, że nie jest aż tak ważne, w którym miejscu się znajdziemy, chociaż otoczenie oczywiście też ma znaczenie (w końcu lepiej przebywać wśród uroczych kamieniczek czy w otoczeniu pięknej przyrody, niż w jakimś obskurnym, ponurym miejscu), ale tym co czyni każdy wyjazd naprawdę niepowtarzalnym, co może sprawić, że przebywanie nawet w niezbyt ciekawym dla nas miejscu może stać się wyprawą życia, są ludzie, których spotykamy. Inia już wspominała o naszym nieznajomym z Brukseli. Kolejną taką osobą na naszej francuskiej drodze okazał się niepozorny pracownik kasy biletowej na dworcu Lille Europe.

Jako, że po raz drugi nasza wycieczka do Amsterdamu stanęła pod wielkim znakiem zapytania, a tak na dobrą sprawę została nieoficjalnie odwołana lub przełożona, jak kto woli, mój humor również uległ lekkiemu pogorszeniu. Jednoosobowe biuro podróży nie zdołało ogarnąć dziesięcioosobowej międzynarodowej grupy uczestników, z której każdy chciał czegoś innego, ale nie potrafił się w tej materii wypowiedzieć dokładnie. Nauczka na przyszłość: metoda małych kroczków – czyli mniejsza grupa osób na taką wyprawę lub nie pytaj nikogo o zdanie i rób swoje!

Nie ma jednak czasu na użalanie się, gdyż właśnie uświadomiłyśmy sobie jak mało go zostało do naszej długiej przerwy, a tym samym do naszej wielkiej wyprawy.

Pora zatem usiąść na szanownych literach, zostawić na chwilę pasjonujące pogawędki ze światem na facebooku i coś postanowić.

Zaczynamy od sprawdzania połączeń transportowych. Przy okazji naszego organizacyjnego niepowodzenia pojawiła się bowiem opcja poszerzenia wyjazdu o Amsterdam, który jak się okazuje posiada dogodne połączenia lotnicze z Londynem. Nie powiem, samolot byłby bardzo dogodnym środkiem transportu. Jednak całkowity koszt przelotów między trzema stolicami troszeczkę powalił mnie na łopatki. Postanowiłam zatem sprawdzić pociągi.

Wyniki przeprowadzonego researchu były tak niewiarygodne, że postanowiłyśmy natychmiast udać się na dworzec, żeby mieć pewność, że to co widzę, to nie jest tylko wynik wyobraźni wywołanej przeziębieniem.

Na dworcu, jak to zwykle bywa, trzeba było swoje odczekać. Kiedy nareszcie nadeszła nasza kolej, od razu zostałyśmy skierowane do pracownika, który miał być English Spoken i na całe szczęście był nie tylko English Spoken, ale również na tyle pomocny i ogarnięty, że wyszukał nam najtańsze połączenia między Lille, a wymarzonym Londynem i Paryżem!!! Od razu zdecydowałyśmy się na zakup biletów. I tu kolejna niespodzianka!!! Otóż nasz pociąg powrotny do Lille okazał się być TGV!!! (czy ktoś z was marzył kiedyś o podróży pociągiem szybszym niż w Polsce? a tak szybkim jak TGV? :P). A co więcej, różnica w cenie biletu między 1 a 2 klasą wynosi… uwaga… 1 EURO!!! Kiedy więc usłyszałyśmy pytanie, czy nie chciałybyśmy z tego względu wybrać pierwszej klasy odpowiadamy: sure, why not?, choć obie myślimy sobie: Chyba żartujesz?! Jasne!!! Bilety się drukują, nasz sympatyczny sprzedawca objaśnia nam ostatnie szczegóły podróży, a my ledwo możemy się powstrzymać, żeby nie zacząć piszczeć i skakać z radości (co zresztą i tak czynimy, gdy tylko opuszczamy budynek Lille Europe :P)!!!

London & Paris, here we come!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz