niedziela, 3 października 2010

Kulinarnie kulturalnie


Pierwszy weekend października spędziłyśmy bardzo kulturalnie :) W podwójnym rozumieniu: kulturalnego spotkania towarzyskiego i popołudniowego wyjścia muzealnego.


Zdjęcie zrobione innego dnia, ale muzeum, niezmiennie, to samo ;)
W sobotę zahaczyłyśmy o imprezę z okazji…soboty :D W niedzielę udałyśmy się do Muzeum  Beaux-Arts ( sztuk pięknych ) w Lille. Ponoć drugie największe po Luwrze we Francji. Weszłyśmy oczywiście w dzień darmowy, czyli po studencku;) Jednak oznaczało to niestety o wiele uboższe zasoby muzealne. Wyznam szczerze, że żadna z rzeźb ani obrazów nie spowodowała mojego większego zachwytu – proszę wybaczyć mi moją artystyczną ignorancję. Nic na to nie poradzę, że moją uwagę zawsze najbardziej przykuwa czynnik ludzki. Więc nawet w muzem nie przyglądam się eksponatom, a turystom lub obsłudze ;) I tak, zauważyłam, że dobór pracowników na pewno polega też na kryterium wizulanym. Są to w dużej mierze ludzie młodzi, ale „postarzeni”. Dziewczyna siedząca na krześle z książką w ręce, była tak nią pochłonięta, że nie zauważyłaby wyniesienia największego w sali obrazu, nie mówiąc o tym, że można by ją pomylić z eksponatem. Opiekun kolejnej Sali natomiast najchętniej nadzorowałby turystki zamiast obrazów ;) Na powitanie i podczas wyjścia, po obu stronach drzwi stali młodzi ludzie w bardzo starych i bardzo modnych okularach, ubrani w czerń od stóp do głow. Istotnie, komponowali się w wnętrzem.


Zaraz po kustoszach, zwróciłam uwagę na grupę turystów wraz z przewodnikiem. Ponieważ żaden z obrazów , iście francusko, nie jest podpisany w żadnym innym języku jak w ojczystym, byłam ciekawa czy dowiem się czegokolwiek od Pana Przewodnika. Niestety mino usilnych starań nie mogłam rozgryźć brzmienia czegoś pomiędzy niemieckim, węgierskim a holenderskim. Musiałam być bardzo zawzięta w dosłuchiwaniu się czegokolwiek kiedy Pan Przewodnik zadał mi pytanie z uśmiechem na twarzy. Cóż, odpowiedziałam mu równie ładnym uśmiechem, pozdrawiając jednocześnie wzrokiem całą przyglądającą mi się grupę turystów „60plus” :) Na szczęście dla dobra dalszej komunikacji przestawiliśmy się na angielski i okazało się, że owy język to flamandzki – no tego bym nie zgadła;) Część z turystów była bowiem z Belgii, a część z Holandii. Pan na podstawie naszej rozmowy po angielsku wywnioskował, że jesteśmy z Anglii (wow!) i nie pytał dalej o pochodzenie, ale o to czy byłyśmy już w sekcji poświęconej Anglosasom. A następnie przystąpił do wyjaśniania nam pochodzenia i kontekstu obrazu przy jakim stałyśmy.  Oczywiście podczas naszego dalszego muzealnego spaceru natknęłyśmy się na niego jeszcze nie raz, niejednokrotnie wymieniając uśmiechy oraz wysłuchując informacji o rzeźbach i obrazach :) Pan Przewodnik z lekko rozwianą czupryną wręcz żył sztuką:) No i muzeum stało się ciekawsze :)


Po południu zostałyśmy zaproszone do naszej koleżanki z Australii na obiad, lub raczej obiadokolację. Poznałyśmy bardzo miłą Francuzkę i spędziłyśmy parę przemiłych godzin delektując się kuchnią tajską w wykonaniu australijskim, francuskim winem i czekoladowymi tartalettkami. Tajskie danie było przepyszne, ale dość ostre jak na nasze polskie kubki smakowe. Kiedy parę dni później w obecności naszej Australijki i kolegi z Meksyku powiedziałam o tym fakcie, oboje wymienili pobłażliwe spojrzenia sugerujące „Co Ty wiesz o ostrych przyprawach…” ;) Tak,to też doświadczenie geograficzne. Teraz sama przekonałam się na własnym podniebieniu jak blisko Australia leży od Azji i Ameryki Środkowej.


A skoro już jesteśmy przy kulinariach…..
Jak już wiadomo, kurczak i sosy na pizzy są zakazane. Przynajmniej przez Włochów. Naprawdę tego nie próbujcie, przynajmniej nie w och obecności. Liberalni mogą machnąć ręką, ale Włosi-Włosi, mogą odłożyć jedzenie od swoich ust, zastygnąć i spojrzeć wzrokiem, który spowoduje, że zapamiętasz jak jeść pizzę poprawnie.
Hawajczykom jak już wiadomo także nie warto wspominać o pizzy hawajskiej. Nasza koleżanka z Hawajów uznała, że to obrzydliwe połączenie, żeby na pizzę kłaść ananasa. Hmm…


A jest jest z gustami Francuzów? Są maniakami bagietek. Niby oczywiste, bo to takie francuskie. Ale nie chodzi o to, że jedzą je na śniadanie i kolację , bo lubią. Otóż bagietka Francuzowi zastępuje obiad. Przykład? Na ulicy na której znajduje się nasza uczelniana stołówka , jest też „kanapkarnia” czyli „sandwicherie” (Ach Ci Francuzi, zawsze musi być według ich uznania! :P). Są tam do wyboru bagietki z kurczakiem, majonezem, rybą… można też samemu dobrać składniki.  Otóż w porze obiadowej, wierzcie lub nie, ale kolejka po kanapki dorównuje kolejce po obiad. Spróbowałam na to spojrzeć z ekonomicznego punktu widzenia, ale nie pomogło. Cena ta sama, albo nawet kanapki droższe. W dodatku kanapki nie są aż takie pyszne, a obiady aż takie złe. Nie ma racjonalnego powodu, dla którego spora część francuskich studentów, pochłania nie część, ale całą bagietkę „z czymś” na zimo, w trakcie obiadu.
Jakby tego było mało, jesteśmy tymi bagietkami obdarowywani za każdym razem kiedy wybieramy się gdzieś na wyjazd zorganizowany z uczelnią. Fancuzi najwyraźniej wychodzą z założenia, że skoro im smakuje, to musi smakować wszystkim ;) Naprawdę były dobre, ale na pierwszych dwóch wycieczkach… Jeśli kiedykolwiek podczas wyjazdu we Francji wybierzecie opcję „ z wyżywieniem” możecie byś już pewni co będzie zawierać menu.
  

A propos stołówki i wyżywienia. Za każdym razem podczas obiadu mamy do wyboru 4 rodzaje mięsa. Niestety żadne z nich nie jest podpisane, a żadna obsługująca nas Pani nie mówi po angielsku. Jesteśmy więc skazani na wybór „wzrokowy” ;) Tak tez zrobiłam pewnego razu na stołówce wybierając „to”. Kiedy zasiadłam do jedzenia i spróbowałam pierwszego kęsa mięsa , wydawało mi się dość „gumiaste”. Spróbowałam więc jeszcze raz, ale z innej strony. To samo. Nie smakowało niestety jak żadne inne mięso jakie do tej pory jadłam, więc chciałam dowiedzieć się co właściwie mam na talerzu. W tym celu odsunęłam pokrywający je sos, aby ujrzeć………..język!!
Fuuuuuuj!!! Na moim talerzu znajdował się ogromny kawałek języka. Ochota na jedzenie przeszła mi tak samo szybko, jak koleżankom obok kiedy je poinformowałam o zawartości ich talerzy. Jedna z nich niedowierzała i powiedziała, że to na pewno nie język. Zapytała więc siedzącego obok nas Francuza. „Tak, to język. Bardzo je lubimy!”


Och…..mogę jeść ser z pleśnią, ale język  przekroczył już pewne granice… :P


I.

P.S. Post zostanie uzupełniony o adekwatne zdjęcia wkrótce ;)

1 komentarz:

  1. Heh, a my wczoraj robiliśmy pizze, z sosem:D
    A co do ozorków( czyli tych języków), bo u nas tak się to chyba nazywa to dla mnie nic nadzwyczajnego;P

    A i jeszcze jedno, pamiętam, że jak byłam na obozie we Francji i ktoś miał kawałek chleba z Polski to osoby, które pracowały jako opiekuni czy ratownicy prawie się o niego zabijali, więc coś musi być z tymi bagietkami:D
    No to całkiem kulinarny komentarz wyszedł :P

    OdpowiedzUsuń